Gyula, czyli tam gdzie rządził Spychała
W latach 80-tych minionego stulecia nasi węgierscy bratankowie doszli do wniosku, że speedway, czyli jak oni nazywają ten sport "salakmotor" jest na tyle popularny, że warto w nim mocniej zaistnieć. Udział ich młodzieży w Pucharach Pokoju i Przyjaźni, na poły sportowej, na poły propagandowej imprezy dla obozu państw tzw demokracji ludowej, organizowanych z udziałem młodzieży z Polski, Czechosłowacji, Rumunii, Węgier, Bułgarii, Niemieckiej Republiki Demokratycznej i Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich przestał im wystarczać. Ktoś wpadł zatem na pomysł, że trzeba zatrudnić dobrych, zagranicznych trenerów, aby nauczyli węgierską młódź jazdy. Nie szukano daleko, propozycję złożono Polakom. Pomysł okazał się chyba dobry, bo zaowocowało to z pewnością w jakiś sposób krótkotrwałym niestety zrywem speedwaya made in Hungary. Dziś trudno w to wprost uwierzyć, ale na przełomie lat 80-90-tych Węgrzy byli na arenie międzynarodowej wyżej nawet notowani od Polaków. Dosyć regularnie najlepsi z nich kwalifikowali się do finałów indywidualnych mistrzostw świata, zarówno w kategorii seniorów jak i juniorów, a szczytem ich powodzenia był medal Mistrzostw Świata Par duetu Zoltan Adorjan - Sandor Tihanyi w 1990 roku. Zresztą w pierwszych latach po ustrojowej transformacji, Madziarzy stanowili znaczącą siłę w polskich ligach, odgrywając ważną z reguły rolę w swoich polskich drużynach. Oprócz wspomnianych wyżej Adorjana i Tihanyiego warto przypomnieć takie nazwiska jak chociażby Antal Kocso, Robert Nagy, Laszlo Bodi czy Josef Petricovics.
A cofając się o kilka lat wstecz wśród kilku innych, którzy spakowali się i pojechali na Węgry znalazł się były zawodnik Kolejarza Rawicz, Unii Tarnów i Stali Rzeszów, reprezentant Polski Marian Spychała, który trafił do Gyuli i wziął pod swoje skrzydła tamtejszych "ścigantów". Co ciekawe Gyula to także węgierskie imię męskie, oraz tytuł dawnego węgierskiego dostojnika z czasów wczesnego średniowiecza. Ale nas interesuje miejscowość… Gyula to około 30 tysięczna, znana nie tylko na Węgrzech miejscowość wypoczynkowa położona w pobliżu granicy z Rumunią, posiadająca wielki skarb w postaci atrakcyjnych, termalnych kąpielisk. Termy, ciepły, przyjazny klimat, piękne widoki i na deser…tor żużlowy! Można się było w niej zakochać, nic dziwnego, że Marian Spychała zakochał się w niej, a zdobyte podczas jego pobytu przyjaźnie owocowały przez wiele następnych lat wakacyjnymi pobytami w tej miejscowości, gdzie zawsze czekał na niego gościnny dom i węgierscy przyjaciele. Od czasu do czasu wypoczynek powiązany bywał jednak z żużlem, jakże by inaczej w tym przypadku? Tak było latem 1994 roku, kiedy to Gyula była gospodarzem największej bodaj dotąd międzynarodowej imprezy, którą tam rozegrano - półfinału Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów. Tor, czarny jak przysłowiowa święta ziemia, długi na 390 metrów, o szerokości na prostej 11 metrów, a na łukach 16,5 metra jawił się więc jak typowe "lotnisko". Tamtego letniego dnia do złudzenia przypominał rozgrzaną patelnię, upał był bowiem nieziemski. W dodatku węgierskim obyczajem turniej rozegrano w godzinach południowych, kiedy było najbardziej gorąco. Konsystencja nawierzchni sprawiła, że po pierwszym wyścigu wszyscy kibice byli szaro-czarni, zawodnicy i mechanicy także, tym bardziej, że park maszyn był usytuowany centralnie na pierwszym łuku, tuż za bandą. Telewizyjne ekipy, które ze swoimi kamerami rozlokowały się na daszku budynku znajdującym się na wejściu w pierwszy łuk już po inauguracyjnym wirażu uciekały z niego w popłochu, starając się schować przed duszącym, czarnym pyłem, który wdzierał się bezlitośnie do ust, nosa i uszu. Po zawodach wszyscy bez wyjątku, zawodnicy, mechanicy i kibice wyglądali podobnie, niczym górnicy dołowi po szychcie.
W tamtych zawodach gwiazdą, a właściwie wtedy jeszcze gwiazdką był niespełna 19-letni wówczas Jason Crump. Dla Australijczyka rok 1994 był, w pewien sposób przełomowy. Zaliczył swoje pierwsze światowe finały, a także z Anglii, gdzie się przecież urodził ruszył na szersze ligowe wody podpisując kontrakty także w ligach szwedzkiej oraz polskiej. Wtedy w Gyuli wyglądał na tle rywali niczym człowiek z nieco innej bajki, wyróżniając się efektownym kombinezonem oraz sprzętem. Nie istniejąca już dziś, wydawana w Krakowie gazeta "Tempo" zatytułowała nawet swoją relację z zawodów "Książę i żebrak" porównując możliwości organizacyjno-finansowe Australijczyka, już wtedy kreowanego, jak się okazało słusznie, na przyszłego asa światowych torów i Rosjanina Jeroszina, który nie mając takich możliwości jak rywal z antypodów radził sobie na węgierskiej patelni całkiem dobrze i wywalczył awans do finału. A ich rywalami byli znani później zawodnicy jak Ronnie Pedersen, Niklas Klingberg, Siergiej Darkin, Antonin Svab, czy Jiri Stancl. W tamtych zawodach startowała trójka Polaków: Piotr Baron, Grzegorz Rempała i Mirosław Cierniak. Dwóch pierwszych awansowało do finału w norweskiej miejscowości Elgane, natomiast Cierniak…Cierniak pojechał w wyścigu barażowym o awans. Wygrał start i pewnie prowadził do…przedostatniej prostej. Zerwany łańcuch oznaczał porażkę. Po feralnym biegu poszedł na tor i przyniósł do parku maszyn niefartowny łańcuch. Przysiadł z nim na betonowych schodkach parkingu i wtedy emocje oraz przeżyte rozczarowanie zawładnęły nim całkowicie. Z oczu wrażliwego zawodnika puściły się łzy. Nigdy wcześniej, ani tez nigdy później nie widziałem żużlowca płaczącego dlatego, że mu nie wyszło.
Robert Noga