Robert Noga - Żużlowe podróże w czasie(16): Wojny "polsko-ruskie"

Robert Noga zaprasza na kolejną podróż w czasie. Tym razem opisuje specyfikę powojennych pojedynków Polaków z Rosjanami.

W tym artykule dowiesz się o:

Przy okazji Euro 2012 i meczu Polska-Rosja media z lubością przypominały wielkie wiktorie polskich sportowców nad rywalami z byłego ZSRR; boje kolarza Stanisława Królaka, który sowieckich przeciwników miał podobno walić pompką, wygraną piłkarzy w latach 50-tych, siatkarzy w olimpijskim finale w Montrealu w 1976 roku, wielką sensację, którą sprawili hokeiści w tym samy roku podczas mistrzostw świata, wreszcie legendarny już "gest Kozakiewicza". To ciekawe, ale w żużlu jakoś potrafiono z reguły oddzielić sport od polityki i stosunki polskich zawodników z ich rywalami z byłego ZSRR bywały z reguły więcej niż poprawne.

Trzeba zacząć od tego, że Polacy sporo zrobili dla popularyzacji klasycznej odmiany speedwaya u naszych wschodnich sąsiadów. Tam bowiem speedway był znany i popularny tyle, że w wersji lodowej. Dopiero w samej końcówce lat 50-tych tamtejsi działacze i zawodnicy uprawiający wcześniej ice speedway lub motocross poważniej zainteresowali się klasycznym żużlem. Jednym z przełomów był z całą pewnością rok 1959 i pierwsza wizyta zagranicznej ekipy w ZSRR, konkretnie w Ufie. Tą ekipą byli oczywiście Polacy. Była to, nazwijmy eufemistycznie "mocno kombinowana" reprezentacja złożona z zawodników po części z ówczesnej II ligi. Na podbój Wschodu ruszyli bowiem:
Wiktor Brzozowski - Skra Warszawa, Wacław Kucharek - Skra Warszawa, Euzebiusz Goździk - Legia Warszawa, Rajmund Świtała - Polonia Bydgoszcz, Włodzimierz Sumiński - Tramwajarz Łódź, Stefan Kępa - Stal Rzeszów oraz Zygmunt Pytka - Unia Tarnów. Jak pisał przed lat w swojej książce "Czarny Sport" Andrzej Martynkin taki skład spowodowany był pragnieniem nie robienia przykrości gospodarzom w postaci absolutnej dominacji Polaków. Zresztą właściwa reprezentacja bawiła w tym samym czasie, a był to koniec czerwca 1959 roku, w Anglii. Polacy wzięli udział w dwóch turniejach indywidualnych w Ufie, rozgrywanych dzień po dniu. Dwa razy triumfował Stefan Kępa. W pierwszym dniu przed Brzozowskim, Goździkiem, Świtałą i najlepszym z Rosjan Dzierżynowem, w drugim przed Drobiaską - co było małą sensacją oraz Świtałą, Goździkiem i Pytką. Stefan Kępa ustanowił przy okazji rekord toru w Ufie, bijąc dotychczasowy o dobre kilka sekund. Z tego wyjazdu w polskich źródłach zachowało się bardzo mało materiałów, "Przegląd Sportowy" odnotował go jedynie w postaci krótkiej notki ze szczątkowymi wynikami. Wspomniany Andrzej Martynkin podkreślał natomiast wielką gościnność jaką w Ufie obdarzono Polaków: "Przyjęcie niczym dla głów państwa. Udekorowany dworzec, delegacje pionierów z kwiatami, przedstawiciele władz miejskich, orkiestra. Dziesiątki, setki uścisków rąk. Najlepszy hotel, wikt". Taki był początek, Rosjanie i żużlowcy innych narodów wchodzących w skład ZSRR bardzo szybko stali się naszymi głównymi rywalami na kontynencie, goniąc błyskawicznie światową czołówkę. Przecież już w 1965 roku ich lider Igor Plechanow został indywidualnym wicemistrzem świata. To wówczas nie udało się jeszcze żadnemu z biało-czerwonych! Plechanow zresztą bardzo lubił Polaków i przez nich był bardzo lubiany, tak go przynajmniej wspominał Florian Kapała: "Lgnął do nas podczas każdego wspólnego zagranicznego wyjazdu, bo u nas była lżejsza atmosfera niż w ekipie ZSRR. A poza tym przecież potrafiliśmy się dogadać, bariera językowa jak w przypadku Szwedów czy Anglików praktycznie nie istniała". A jeżeli jesteśmy już przy tamtych latach, to warto przypomnieć postać Gabdrachmana Kadrowa i jego słynną kolejarską czapeczkę, która do dziś stanowi wyjątkową i osobliwą nagrodę, którą przykrywa szlachetną skroń każdorazowy indywidualny mistrz Polski, haftując przy okazji na niej swoje nazwisko. Piękna tradycja…

Żużlowcy naszych sąsiadów nie raz i nie dwa stawali nam na drodze do największych laurów, przecież sensacyjny i historyczny brązowy medal IMŚ Edward Jancarz wywalczył w finale 1968 roku po dodatkowym wyścigu z Gienadijem Kurylenką. I takich historii związanych z rywalizacją było na przestrzeni dziesięcioleci bez liku. Oczywiście nie zawsze było sielsko - anielsko. W 1983 roku reprezentacja ZSRR przyjechała do nas na kolejny cykl spotkań towarzyskich. Był to u nas czas specyficzny - obowiązywał stan wojenny i Rosjanie delikatnie rzecz ujmując nie cieszyli się wówczas sympatią polskich kibiców, chociaż przecież zawodnicy nie mieli najmniejszego wpływu na decyzje polityków i to co się wówczas w naszym kraju działo. Ale te mecze stały się doskonałym pretekstem do bezpiecznego zaprotestowania przeciwko stanowi wojennemu i podporządkowaniu Polski ZSRR. Toteż na przykład podczas meczu w Tarnowie goście zostali solidnie wygwizdani "Incydenty w Tarnowie podczas meczu Polska -Związek Radziecki świadczą o tym, że tzw normalizacja stosunków społecznych nie przebiegała po myśli ekipy rządzącej" - zauważył uszczypliwie kronikarz tarnowskiego żużla, wieloletni spiker - Adam Gomółka. Ale myślę, że to były naprawdę wyjątki. To już zresztą historia, a z niej lubimy czerpać znacznie przyjemniejsze przykłady. A przecież żużlowcy z krajów byłego ZSRR cieszyli się wielką popularnością i sympatią polskich kibiców. W Krakowie z estymą wspominają Miszę Starostina, w Tarnowie chociażby Rinata Mardanszina, zwanego tutaj pieszczotliwie "Mandranynką", tragicznie zmarły Rif Saitgariejew ma swój pomnik w sercach wszystkich sympatyków z Ostrowa Wielkopolskiego, a to tylko kilka przykładów. Wojny "polsko-ruskie" na żużlu miały w zdecydowanej większości przypadków jedynie wymiar jedynie czysto sportowej rywalizacji i miejmy nadzieję, że tak już pozostanie

Robert Noga

Źródło artykułu: