Robert Noga: Żużlowe podróże w czasie (23) - Pułkownik Słowiecki

Kolejny - już 23. tekst Roberta Nogi z cyklu "Żużlowe podróże w czasie". Tym razem o Rościsławie Słowieckim, ważnej postaci polskiego żużla.

W tym artykule dowiesz się o:

Młodszemu pokoleniu zawodników i kibiców to nazwisko niestety niewiele już mówi. A przecież pułkownik Rościsław Słowiecki, bo o nim będzie dzisiejszy tekst, to jedna z najbardziej charyzmatycznych i ważnych postaci w dziejach polskiego sportu żużlowego. Niemal przez dwie dekady rządził naszym speedwayem jako przewodniczący Głównej Komisji Żużlowej. Z jego osobą związane są pierwsze, największe sukcesy zawodników z białym orłem na plastronie; począwszy od drużynowego mistrzostwa świata we Wrocławiu w 1961 roku, po triumf Jerzego Szczakiela w Chorzowie, w finale Indywidualnych Mistrzostw Świata dwanaście lat później. Urodzony na początku XX wieku Słowiecki w Polsce zamieszkał dopiero po II Wojnie Światowej, wtedy też otrzymał polskie obywatelstwo. Wcześniej, jako syn carskiego oficera mieszkał w Rosji i trafił do nas wraz z I Dywizją Piechoty im.Tadeusza Kościuszki. Służbę w wojsku zakończył w 1961 roku, wówczas od trzech lat był już sternikiem polskiego żużla, który właśnie szykował się do ostrej rywalizacji z dominującymi dotąd w tym sporcie Anglikami i Szwedami. Słowiecki, jak wynika z opowieści pamiętających go zawodników, słynął z tego, że kierował żużlem „żelazną ręką”, przenosząc do niego niemal wojskowy dryl. Józef Batko, zawodnik rzeszowskiej Stali w latach 60-tych opowiedział mi takie oto wydarzenie: - Pojechaliśmy na ligowy mecz do Rybnika, przyjeżdżamy a tam deszcz. Pada i pada, zrobiło się ciemno i jakoś tak nieprzyjemnie. Nikomu za bardzo nie chciało się jeździć, a mecz to miał być ważny, praktycznie decydujący o tytule mistrza Polski. Na stadionie pojawił się Słowiecki. Zebrał nas wszystkich i mówi- A myślicie, że na wojnie, jak pada deszcz, to bitwy się nie odbywają? Odbywają. Tak, trzeba jechać- No i mecz się odbył.

Jego zdanie często traktowano jako dogmat, z którym się nie dyskutowało. Jak wynika z wieklu wspomnień za wszelką cenę dążył, aby polski speedway z ubogiego krewnego trafił na światowe salony:- Dla niego liczyła się przede wszystkim reprezentacja. Na zebraniach GKŻ klubowi działacze doskonale wiedzieli, że najpierw załatwiane będą wszelkie sprawy związane z kadrą, a dopiero na końcu można było poruszyć jakieś kwestie poszczególnych klubów - wspomina po latach Jan Ząbik. I dodaje: - Z pułkownikiem było tak, że wszyscy się go bali, ale potrafił zapracować sobie na niesamowity autorytet i szacunek w całym środowisku. Podobno słynna radziecka, kolejarska czapka, którą dotąd przekazują sobie kolejni indywidualni mistrzowie kraju weszła w nasze posiadanie w nieco inny i mniej legalny sposób niż głosi to oficjalna wersja, mówiąca o darze od żużlowca Kadyrowa. Tą wersję, która obowiązuje do dziś wymyślić mieli członkowie naszej kadry przebywający na meczach w ZSRR aby uzasadnić przed srogim pułkownikiem fakt wejścia w jej posiadanie. To dzięki Słowieckiemu nawiązaliśmy pierwsze, potem niezwykle zażyłe kontakty z naszymi wschodnimi sąsiadami. Pułkownik, wychowany w Rosji, a potem w ZSRR czuł się tam jak u siebie. A w związku z tym miał takie oto dziwactwo, o którym wspomina Marek Cieślak: - Miał taki zwyczaj, że kiedy tylko przekraczaliśmy granicę z ZSRR, przestawał do nas odzywać się w ogóle po polsku i mówił wyłącznie po rosyjsku. Przynajmniej liznęliśmy trochę obcego języka - śmieje się obecny szkoleniowiec naszej kadry narodowej.

Zresztą nawet po polsku mówił z charakterystycznym wschodnim zaśpiewem, mocno "zaciągając". Słowiecki słynął też podobno z tzw. "mocnej głowy". Tak przynajmniej twierdzi cytowany już w tym tekście Józef Batko, który przypomina sobie taką oto historyjkę: - Nasz klub chciał pozyskać jednego z najlepszych polskich zawodników. W tamtych czasach transfery nie były takie proste, to nie to co teraz. Któryś z działaczy wpadł na pomysł, aby pojechać do Słowieckiego i to z nim przegadać sprawę. Oczywiście pojechać z walizką solidnego "załącznika". Pułkownik nie odmówił gościny, spokojnie wytrzymał nocny maraton, a rano stwierdził, że nie pamięta po co nasi działacze do niego przyjechali. Z transferu nic oczywiście nie wyszło”. Srogi Słowiecki miał jednak słabość do niektórych zawodników, jednym z nich miał być polonista Henryk Gluecklich.

Były zawodnik Unii Leszno Zdzisław Dobrucki wspominał kilka lat zgrupowanie polskiej kadry w Rumunii, podczas którego odbyła ona podróż niebezpieczną górską drogą, busem prowadzonym przez nietrzeźwego kierowcę. Słowiecki był tą sytuacją bardzo mocno podenerwowany i kto wie, jaką awanturą by się zakończyła, gdyby nie wspomniany Gluecklich: - Panie pułkowniku nie ma się czym martwić. Gdybyśmy spadli do tej przepaści i zginęli, to wracamy do kraju, a tam…osiem nowych memoriałów! I pułkownik był już udobruchany. Rościsław Słowiecki zrezygnował z przewodniczenia GKŻ w 1974, w wieku 72 lat!: - Miał problemy ze zdrowiem, był już chyba przemęczony tymi wszystkimi latami pracy, poza tym tamten 1974 rok był dla polskiego żużla bardzo chudy - mówi Jan Ząbik. Pułkownik zmarł w Warszawie 25 maja 1983 roku, wieku 81 lat. Jeszcze tego samego roku- niespełna trzy miesiące po jego śmierci działacze Śląska Świętochłowice zorganizowali pierwszy Memoriał jego imienia. Zwyciężył w nim Andrzej Huszcza przed Rosjaninem Michaiłem Starostinem i Edwardem Jancarzem. W sumie przeprowadzono siedem edycji Memoriału. Ostatni, zakończony wygraną Zenona Kasprzaka odbył się w 1989 roku. Mamy obecnie zupełnie inne czasy i realia od tych, w których działał Słowiecki. Zastanawiam się jednak, czy dziś nie przydałby się w polskim żużlu "żelazny”" człowiek o takim autorytecie. Porządków do zrobienia jest bowiem sporo.

Robert Noga

Źródło artykułu: