Tegoroczny finał i jego wynik daje dobry pretekst aby przypomnieć różne niespodzianki, ale też skandale i dramaty z minionych finałów IMP. Oczywiście tylko niektóre, w telegraficznym skrócie, na ile gościnne łamy "Sportowych Faktów" pozwalają. Zatem ad rem.
Już drugi w historii finał na motocyklach bez podziału na klasy, w Krakowie, w 1950 roku przyniósł pewne kuriozum regulaminowe. Władze polskiego sportu motocyklowego wpadły bowiem na pomysł aby uhonorować Alfreda Smoczyka, który zginął przed finałem w wypadku motocyklowym na drodze, pośmiertnie mistrzowskim tytułem. Pomysł zacny, tyle że spowodowało to dziwną sytuację. Zwycięzca zawodów zajmował bowiem… drugie miejsce. Rzecz raczej bez precedensu. Rok później i znowu regulaminowe dziwo. Dwóch zawodników: Włodzimierz Szwendrowski i Alfred Spyra kończy finał z jednakowym dorobkiem punktowym. Dziś o wygraniu turnieju decydowałby bieg dodatkowy, ale wówczas nie. Sędziowie nie wiedzieli co robić, postanowili więc, że mistrzowski tytuł trafi do tego zawodnika, który będzie miał lepszą sumę czasów ze wszystkich wyścigów (wówczas liczono czasy wszystkim zawodnikom, nie tylko zwycięzcy). Tym sposobem tytuł mistrza trafił do Szwendrowskiego. Alfred Spyra, który nigdy potem mistrzostwa nie zdobył miał bardzo długo żal o tamtą utraconą szansę, tym bardziej, że w bezpośrednim pojedynku pokonał Szwendrowskiego. Pięć lat później "ciała dały" władze polskiego sportu żużlowego. Po prostu zapomniały, że jest w Rybniku taka impreza jak finał IMP i nie delegowały na nią nawet sędziego. Na szczęście na turnieju, prywatnie jako kibic przebywał jeden z arbitrów i to on poprowadził zawody.
W 1967 roku także w Rybniku rozegrano finał, który w zgodnej opinii obserwatorów zakończył się absolutną sensacją, dla niektórych największą w dotychczasowych IMP. Na mistrzowskim tronie zasiadł Zygmunt Pytka z tarnowskiej Unii. Nie był on postacią nieznaną, jeździł w kadrze narodowej i był bardzo solidnym ligowcem, ale chyba nikt nie typował go na zwycięzcę w stawce największych gwiazd polskiego speedwaya drugiej połowy lat 60-tych, medalistów mistrzostw świata. A jednak to nie oni cieszyli się z wygranej. Ciekawostką może być sprzęt, na którym Pytka pojechał po swój sensacyjny tytuł. Klubowy majster złożył mu bowiem motocykl z części i elementów motocykli całego zespołu "Jaskółek"! Pytka wygrał bo był najlepszy, żaden z faworytów nie mógł narzekać na pecha, tak jak Henryk Gluecklich w 1972 roku. Na swoim torze w Bydgoszczy był pewniakiem do wygranej. Zwyciężył cztery kolejne wyścigi i na ostatni, dał się przekonać klubowemu koledze Andrzejowi Koselskiemu, aby pożyczył jego motocykl. Efekt… Defekt maszyny na pewnym prowadzeniu i zamiast pierwszego, tylko trzecie miejsce. Mistrzem Polski Gluecklich nie został nigdy. On miał pecha, cztery lata później, w Gorzowie w 1976 roku Zdzisław Dobrucki sprawił niespodziankę korzystając z pecha innych. W decydującym jako się potem okazało XIV biegu jechał z tyłu, za głównymi faworytami Jerzym Rembasem i Edwardem Jancarzem. I jeden i drugi nie ukończyli biegu z powodu defektu. Dobrucki skorzystał z szansy, został mistrzem Polski przed… Rembasem i Jancarzem. Jeszcze większym uśmiechem fortuna obdarzyła Andrzeja Huszczę w 1982 roku. W finale w Zielonej Górze miał być tylko rezerwowym, okazało się jednak, że pojedzie. Huszcza wskoczył do podstawowego składu i dwie godziny później był mistrzem kraju. Tego samego dnia jego żona urodziła ich pierwszą córeczkę. Jak widać szczęście też potrafi chodzić parami. Rok później finał w Gdańsku przyniósł jedną z największych kontrowersji w dziejach IMP. Już w pierwszym biegu doszło do groźnego karambolu, w którym ucierpieli Jan Krzystyniak, ale przede wszystkim Roman Jankowski. Zawodnik leszczyńskiej Unii, będący wówczas w szczytowej dyspozycji w ciężkim stanie trafił do szpitala. Część opinii publicznej dopatrywała się w tym dramacie winy jadącego w tamtym biegu Zenona Plecha, a pikanterii sprawie dodawał fakt, że Plech zastąpił kontuzjowanego Jankowskiego w finale kontynentalnym Indywidualnych Mistrzostw Świata. Doszło do tego, że fotografię tuż sprzed wypadku poddano dokładnym prasowym analizom, aby wykluczyć winę Plecha. A sprawą żużlowa Polska żyła jeszcze długo. W 1993 roku doszło do zapomnianego już wydarzenia, które jednak jakby nie patrzeć ma wymiar historyczny. W finale IMP w Bydgoszczy wystąpił zawodnik Stali Rzeszów - Georgi Petranov. Był to pierwszy przypadek, że w finale pojawił się obcokrajowiec startujący z polskim obywatelstwem. "Kijem Wisły nie zawrócisz" - jak mawia przysłowie. Dziesięć lat później mistrzem Polski został Norweg z polskim obywatelstwem Rune Holta i po raz pierwszy najlepszy polski żużlowiec odpowiadał na pytania dziennikarzy podczas konferencji prasowej po angielsku. Cóż, znak czasu. Drugie miejsce w tamtym finale zajął absolutny rekordzista jeśli chodzi o zwycięstwa w IMP czyli Tomasz Gollob. Z historii jego startów w tych zawodach można by stworzyć osobną książkę, w tym miejscu przypomnę więc tylko jedno, mocno kontrowersyjne zdarzenie. To był finał we Wrocławiu w 1995 roku. Gollob mówiąc delikatnie nie cieszył się wówczas sympatią sporej grupy rywali z toru. Ci zaczęli żużlowe szachy, oddając sobie demonstracyjnie punkty. Wyglądało tak, jakby nie chcieli dopuścić Golloba do mistrzostwa. Nie udało się. W barażu Gollob pewnie pokonał Piotra Śwista, ale podczas konferencji prasowej miał odwagę powiedzieć otwartym tekstem że to co robili jego rywale było po prostu skandaliczne.
Robert Noga