Nazywając kogoś ikoną nadużywa się często słowa, w przypadku tego rybnickiego żużlowca powojennych dziesięcioleci owo określenie drażni jakby dużo mniej, cokolwiek bardziej przystaje do rzeczywistości. To była piękna i długa kariera sportowa, usłana sukcesami, wpisana w trudną epokę powojennej odbudowy ze zniszczeń wojennych oraz odradzania się złamanych ludzkich psychik.
Jedynym żużlowcem startującym nieprzerwanie przez pierwsze 22 lata polskiej ligi żużlowej (w dwóch klubach - górniczego z Rybnika i wojskowego - CWKS z Wrocławia w latach 1953-1954) był właśnie Joachim Maj. Swoje kariery kończyli po kolei starsi jego koledzy, z którymi zaczynał w Rybniku: Paweł Dziura, Ludwik Draga, Alfred Spyra, Robert Nawrocki, Józef Wieczorek, Marian Philipp; we Wrocławiu, a potem w Warszawie (CWKS): Kazimierz Bentke, Paweł Mirowski, bracia Norbert i Rajmund Świtałowie, Witold Kołeczek, Mieczysław Połukard i inni. A on trwał - wracał w niezmiennie znakomitej formie, zakwitał co roku na wiosnę - jak Maj.
Maj, obok nieco młodszego Stanisława Tkocza, był pomostem łączącym pierwszy rybnicki żużlowy wzlot (tytuły DMP z lat 1956 - 1958) ze złotym serialem lat 1962-1972. Miał szczęście być członkiem tych złotych drużyn Górnika i ROW, ale to przecież prawda niepełna. Joachim Maj był bowiem liderem obu fenomenalnych ekip, zawodnikiem pewnym, niezawodnym, najwyżej punktującym, oddanym bez reszty dobru drużyny, dla której często rezygnował z własnych ambicji. Miał wielki autorytet, był liderem, kapitanem i trenerem. Jego głos bardzo się liczył przy ustalaniu składu, choć za to formalnie odpowiadał w tamtych latach kierownik drużyny.
Maj ma wkład w dziesięć tytułów DMP, spośród tuzina dla Rybnika. Nie ma żadnych podstaw wątpić, że Joachim Maj nie przyczyniłby się również do dwóch pozostałych, gdyby nie padł jak martwy na torze w Bydgoszczy, pierwszego - nomen omen - maja 1969 roku. Co więcej, gdyby nie ten straszliwy wypadek na progu sezonu ’69, to ROW z Majem znów nie miałby sobie równych, bo takie były wtedy realia. Joachim Maj cudem ocalały, troskliwie pielęgnowany przez żonę Marię, wrócił do świata żywych. Polski żużel poniósł jednak ogromną stratę, bo na te obszary Maj już nie wrócił.
Elegancki na torze i w życiu codziennym "Chima" był wizytówką nie tylko rybnickiego klubu, ale i polskiej reprezentacji narodowej. Tak było praktycznie od początku pełniejszego zaistnienia w lidze, czyli od początku lat 50. Potem bez "Chimka" nikt sobie polskiej kadry nie wyobrażał. Wskutek silnego napór młodych dało to Majowi ”tylko” jeden (brązowy) medal DMŚ (1962 r.), ale ponadto wiele wygranych rund kwalifikacyjnych IMŚ. Im bliżej finału, tym rybnickiemu żużlowcowi w MŚ wiodło się gorzej, a to mogło być spowodowane słabszą odpornością psychiczną tego zawodnika.
Podobnie rzecz się miała z finałami IMP. Joachim Maj awansował do czternastu szczytów krajowych, zdobył 5 medalowych pozycji, ale samego złota nie było mu dane dotknąć nigdy. Przegrywał czasem o włos, nieraz w kuriozalnych okolicznościach przegrywał, czego przegrać nie miał prawa. A jednak… to ocierało się o jakieś fatum. Zawsze potem, jak przystało na urodzonego dżentelmena, podawał rękę, obejmował i szczerze gratulował zwycięzcy. To jemu należy się tytuł gloria victis (chwała zwyciężonym).
W 1963 roku zdobył bardzo prestiżowy wówczas Złoty Kask, a wiele razy był w czołówce końcowej klasyfikacji tego cyklu, m.in. dwukrotnie sklasyfikowany jako trzeci w latach 1962 i 1964. Czwórmecze najlepszych polskich drużyn o Puchar PZM do łatwych nie należały, bo zawsze obok na linii startu stawała trójka świetnych rywali z klubów najściślejszej czołówki. Joachim Maj w roku 1964 dokonał rzeczy wielkiej, wygrał wszystkie szesnaście wyścigów w ramach cyklu, nie oddając żadnego punktu nie tylko na doskonale znanym sobie torze w Rybniku, ale na żadnym innym torze w Polsce.
Wypadek odmienił życie Państwa Majów. Żona wzięła na siebie najpierw trud opieki nad mężem, a potem heroizm dokończenia budowy i prowadzenia domu. Joachim pomagał małżonce jak mógł, na miarę swoich możliwości. Córka i syn rośli na chwałę rodu. Mariusz Maj zaczął trenować w Rybniku u Jerzego Gryta, przez jakiś czas w tajemnicy przed ojcem. Stan wojenny w Polsce zastał matkę i syna w Austrii. Mama wróciła do taty, swojego męża, syn został na Zachodzie.
Marius May (to oryginalna pisownia nazwiska rodu jeszcze sprzed II wojny światowej) został pełnoprawnym żużlowcem, w końcu indywidualnym mistrzem Bawarii w 1987 roku. Startował także w popularnych wyścigach na trawie, osiągając wicemistrzostwo Niemiec. Na Zachód wyjechała również na stałe córka Bożena z mężem.
Cztery lata temu odeszła sterana życiem pani Maria - Joachim Maj został sam. Z pomocą dobrych ludzi, i zatroskanych córki i syna, radzi sobie, choć skutki wypadku sprzed 43 lat są aż nadto widoczne. Samodzielne poruszanie się przychodzi panu Joachimowi z narastającą trudnością.
W tak uroczystym dniu oddajmy Jubilatowi należną cześć. Rozsławiał imię Rybnika w Polsce, a polskiego speedway’a w świecie jako znakomity wzorowy sportowiec. Na dalsze lata życia z uśmiechem i w zdrowiu - Szczęść Boże, drogi Joachimie!
Stefan Smołka
Piękne czasy rybnickiego żużla, które już nie wrócą.
Świetny artykuł, jak zwykle, Stefana Smołki