Po 1932 roku, 80 lat temu, do Rybnika szerokim nurtem wjeżdżał dirt-track - ściganie po "brudnym" trakcie, zamknięte w owal toru, co od niedawna porywało masy na Wyspach Brytyjskich, a szczególnie po pokazowych występach chłopców Johnnie’go Hoskinsa, przybyłego do Anglii z Antypodów na przełomie lat 20. i 30. XX wieku. Brytyjczycy z Wysp pierwsi połknęli bakcyla, za nimi poszła kontynentalna Europa, a na kontynencie niezwykle ochoczo również Polska.
Niepodległa dopiero co Rzeczpospolita równie jak w technicznym, tak i w społecznym czy sportowym aspekcie okazała się integralną częścią Europy. Górny Śląsk natomiast, poprzez swoją specyfikę, czyli totalne wymieszanie narodowe (Polacy, Niemcy, Żydzi, Cyganie - mimo drobnych konfliktów - współżyjący jednak nadzwyczaj zgodnie), a tym samym ożywione kontakty ze światem, obok Wielkopolski, Pomorza i Kujaw, regionalnie w kraju wprost przodował.
Skąd wziął się ów niepojęty fenomen żużlowego Rybnika, to pewnie tylko jeden Bóg raczy wiedzieć. Im boleśniej upadały na Śląsku inne ośrodki motocyklowego wyczynu (w Katowicach, Bielsku, Cieszynie, Sosnowcu) tym mocniejszy był Rybnik, bo to wówczas ku niemu zwracały się oczy pasjonatów z tej części niepodległej Polski. Teoria metanolu, czy jak kto woli żużlowego pyłu z węglowych pieców, wyssanego z mlekiem heroicznych matek-Ślązaczek wydaje się być w Rybniku najbliższa prawdy, jeśli nie... całą prawdą. Żużel w tym miejscu musiał być wszechobecny. Była wszak w pobliżu Huta Silesia na Paruszowcu, gdzie urodził się Andrzej Wyglenda i tam pracował, szereg kopalni: "Kwalowice" i "Blücher", Rymer zwany "Siwką", gdzie inny as nad asy - Antoni Woryna rysował swoją biografię, Ignacy zwany "Hoym-grubą", "Dymbiyńsko" z Joachimem Majem i Staszkiem Tkoczem, czy też radlińsko "Emma" - tak blisko związana z Rybnikiem kopalnia Marcel, że jej historycznie najlepsze zagony Górnika Radlin swoje wicemistrzostwo Polski w piłce nożnej wywalczyły na murawie rybnickiego stadionu. Dwadzieścia do trzydziestu tysięcy ludzi było wtedy na wałach zwanych trybunami przy ul. Gliwickiej.
"Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci" - porzekadło jak ulał pasujące do Rybnika. Trzeba wiedzieć i… powiedzieć o pasji motocyklowej na tych ziemiach, sięgającej daleko w przeszłość, zanim jeszcze o niepodległej Polsce mógł ktokolwiek (realnie) myśleć, na samym początku dwudziestego stulecia. Ślady pierwszego zorganizowanego klubu w pruskim wówczas Rybniku sięgają bowiem roku 1912. Jeśli tak, mamy nieoficjalne (za wyjątkiem ustnych przekazów, m.in. nieżyjącego od 2010 roku Ludwika Dragi ur. w 1920 r.), powołującego się na przekazy starszych braci, brakuje niepodważalnych jak na razie potwierdzeń tego faktu) stulecie.
Motocykle służyły do przemieszczania się ludzi i realizacji sportowych pasji. Dokonywano małych przeróbek w swoich maszynach, gdzie było to możliwe, a zarazem dawało skutek w postaci lepszych osiągów i dobrego wyniku. Przodowały wówczas światowe marki Harley-Davidson, Ariel, Rudge, które swoim wyglądem czy dźwiękiem silników do dziś przyspieszają bicie serc. Niemcy mieli swoje DKW i NSU, służące do jazdy zarówno po torze, jak i do wyścigów na mniej czy bardziej publicznych szosach. Dopiero potem nastała era brytyjskich JAP-ów, które de facto położyły kres „maszynom przystosowanym” do wyścigów na żużlu (w Polsce JAP-y pojawiły się masowo dopiero po wojnie - pierwszy państwowy zakup w 1948 r.).
W latach 30 wszystko było proste i do bólu uczciwe z dzisiejszej perspektywy. Edward Nardeli, Hipolit Mydlak, Hubert Jung, Józef Draga, Rudolf Bogusławski i Zdzisław Bysiek, a później choćby Edward Pierchała - to nie jedyni, ale z pewnością najbardziej znani spośród pionierów motocyklowego szaleństwa w Rybniku. Zdzisław Bysiek - popularny aptekarz, Rudolf Bogusławski i Józef Draga, rocznik 1900, wciągający potem do branży swoich dużo młodszych braci Henryka i Ludwika, to byli wzięci rybniccy mechanicy i przedsiębiorcy. Podobnie jak Ludwik Fajkis i Jan Sanecznik, których potomkowie wciąż kontynuują rodzinne tradycje w motoryzacyjnej branży. Twórcy rybnickiego speedway’a byli ludźmi ogarniętymi bez reszty pasją, a przy tym otwartymi na świat. Wizjonerzy w każdym calu.
Wymienieni wyżej znali języki, dbali o szeroki kontakt z zagranicą, tą bliską, zza miedzy, jak niemieckie Gleiwitz, czeska Ostrava, ale i tą dalszą, jak Berlin, Praha, Wiedeń, Paryż czy Londyn. To oni brali na siebie trud organizacji, tworzenia od podstaw struktur, ulepszania sprzętu, ale i udział bezpośredni w sportowym wyczynie. Wtedy to było naturalne. Oni nie byli rzecz jasna sami, był to bowiem zbiorowy wysiłek wielu ludzi, z władzami miejskimi na czele - gorliwie sprzyjającymi oddolnej spontanicznej inicjatywie. Wymienieni pionierzy odważnie stanęli na czele w czasach wcale nie mniej trudnych niż dziś. Pewnie należałoby w tym miejscu dopisać tłustą czcionką jeszcze innych (obiecujemy to robić), nie mniej zasłużonych dla rozwoju rybnickiego żużla osób. Warto również o nich pamiętać, mówić o nich i pisać, nie dla nich samych, lecz dla nas - bo pamięć o zasługach przodków czyni nas samych piękniejszymi. Może nie od razu na pomnik okazały, ale przynajmniej skromną tablicę pamiątkową, gdzieś na tym stadionie, z pewnością owi pionierzy, podobnie jak wielcy mistrzowie lat trochę późniejszych, zasłużyli.
Takie żużlowe ośrodki motocyklowych inicjacji jak Leszno, Bydgoszcz, Grudziądz, Łódź, Częstochowa i Wrocław - żeby ograniczyć się tylko do kilku, wśród których jedną z kart najpiękniejszych zapisał Rybnik, z historycznie uzasadnionej natury, są powołane do obrony tradycji i pamięci o latach żużlowej chwały.
Pełne emocji wyścigi odważnych ludzi na "motorach" porywały rybniczan od zawsze, a to zobowiązuje wszystkich dla kogo słowo Rybnik cokolwiek więcej niż nic znaczy - do kontynuacji dzieła ojców, dziadów, pradziadów.
Stefan Smołka