Stadion Olimpijski we Wrocławiu odwiedzany dzisiaj, budzi raczej smutne skojarzenia. Mocno podniszczony zębem czasu, nie odpowiadający standardom nowoczesności, a dodatkowo przygnębia widok pustawych trybun. Bo na tak sporym obiekcie nawet kilka tysięcy kibiców gdzieś "ginie" . Ale przecież nie zawsze tak bywało. Były lata kiedy stadion ten wręcz kipiał i solidnie zapracował sobie na miano kultowego obiektu polskiego sportu żużlowego. Wato w tym miejscu przypomnieć, że to przecież we Wrocławiu nasz speedway zdobył pierwszy medal mistrzostw świata i do tego od razu złoty! Było to w 1961 roku, kiedy to rozegrano tutaj pamiętny finał "drużynówki" kończony przy świetle ustawionych za ogrodzeniem w poprzek toru prywatnych samochodów. To Wrocław był gospodarzem pierwszego w naszym kraju finału Indywidualnych Mistrzostw Świata w dziewięć lat później, to wreszcie tutaj odbył się pierwszy turniej cyklu Grand-Prix w 1995 roku zakończony zwycięstwem Tomasza Golloba.
A jakaż bywała tutaj frekwencja? Cofnijmy się w naszych wspomnieniach do lat 50-tych, kiedy to żużel bił, nie tylko zresztą tutaj, wszelkie rekordy popularności. Oto prasowy opis wyprawy na żużel autorstwa jednego z tamtejszych fanów "W niedzielę rano ustawiam rodzinkę według wieku i wzrostu, pakuję kanapki z serem lub krakowską suchą, butelkę herbaty, koc i przez Most Grunwaldzki jazda na stadion. Dzięki wczesnej porze możemy wybrać sobie dobre miejsce - naprzeciwko linii startowej i w spokoju ducha czekamy te cztery godziny na rozpoczęcie zawodów". Cztery godziny czekania na mecz! Dziś chyba jednak trudno sobie wyobrazić takie poświęcenie. Jak na owe czasy mieli wrocławianie naprawdę dobry obiekt, a do tego kapitalny tor. Znany i ceniony wówczas działacz Polskiego Związku Motorowego Bohdan Lubiński oceniał, że tor na tym stadionie należy do trzech najlepszych w naszym kraju. Nic też dziwnego, że nasze władze chętnie powierzały Wrocławiowi organizację najważniejszych imprez, krajowych i międzynarodowych.
Tygodnik "Motor" w jednym z numerów z 1954 roku anonsując słynny wówczas mecz międzypaństwowy ze Szwedami tak pisał o zjawisku jakim było zainteresowanie speedwayem w stolicy Dolnego Śląska: "Sportem narodowym Wrocławia jest żużel. Nic więc dziwnego, że jego mieszkańcy od wielu dni przed imprezą żyli myślą o spotkaniu ze Szwedami. Rozmowy na ten temat słyszało się w tramwajach, na ulicy, w kawiarniach i restauracjach. O wielkim zainteresowaniu meczem niech powie fakt, że do organizatorów wpłynęło 200 tysięcy biletów. Stadion wrocławski mógł pomieścić jednak tylko 80 tysięcy". Tą zdrową żużlową wrocławską "epidemię" potwierdza w swojej książeczce "Na ostrym wirażu" z drugiej połowy lat 50-tych mistrz z tamtych czasów Włodzimierz Szwendrowski. Tak oto opisuje swoje wrażenia z częstych przecież startów na wrocławskim stadionie: "We Wrocławiu od kilku lat grasuje osobliwa epidemia. W żadnym mieście w Polsce nie ma tylu co tutaj entuzjastów sportu żużlowego. Na każde zawody przychodzi 60-70 tysięcy kibiców. Epidemia ogarnęła całe miasto - w dzień zawodów zmienia się życie Wrocławia, zmieniają się trasy tramwajów - ojcowie miasta rozumieją potrzeby sportu i odpowiednio organizują komunikacje na stadion". Powróćmy jeszcze na moment do anonsowanego wcześniej meczu ze Szwedami, który był rewanżem za rozegrany wcześniej pojedynek w Warszawie. W tamtych czasach przyjazd zawodników ze Skandynawii, którzy byli dla naszych żużlowców prawdziwymi profesorami okazał się wielkim wydarzeniem i pod wieloma względami był wyjątkowy. I dla naszych reprezentantów i dla sympatyków tej dyscypliny sportu. Oddajmy jeszcze raz głos Szwendrowskiemu koncentrując się na tych akapitach jego wspomnień, w których opisuje to co działo się tego dnia na trybunach: "Nie było po wojnie zawodów, które ściągnęłyby do Wrocławia takie tłumy zapalonych kibiców(…) Stadion zdawał się rozsadzać dziewięćdziesięciotysięczny tłum, również ulice przylegające do stadionu oblepione były mrowiem ludzkim- ze 20 tysięcy kibiców (…) Na stadion weszło przynajmniej o kilkanaście tysięcy widzów za dużo. To spowodowało wiele wypadków. Gdy tylko któryś z naszych chłopców "robił" Szweda - zrywała się na widowni taka owacja i entuzjazm, że wśród falującego, mocno stłoczonego tłumu wciąż ktoś zostawał poturbowany. Na szczęście niegroźnie-wszystko kończyło się na zemdleniu. Byłem owego wieczoru świadkiem najbardziej osobliwego wydarzenia, jakie kiedykolwiek widziałem w życiu. Oto od czasu do czasu, w krótkich przerwach między poszczególnymi biegami wynoszono zemdlonych kibiców na boisko, układając ich na murawie. Może stu, a może i więcej "ofiar" żużla zamiast wyścigu oglądało… gwiazdy na śląskim niebie". Oj, działo się zatem na Olimpijskim, działo.
Nawet jeżeli oszałamiające liczby podawane jak widzimy w różnych źródłach były nieco przesadzone, to i tak ówczesna popularność żużla dziś może szokować. Szczególnie właśnie we Wrocławiu, gdzie w ostatnich sezonach kibiców na zawody, jak na potencjał tego miasta i regionu przychodzi niestety bardzo mało. Nie zmienia to jednak faktu, olbrzymich zasług wrocławskiego ośrodka dla polskiego i światowego żużla. Oddajemy zatem cesarzowi co cesarskie…
Robert Noga
kwintesencja tego wszystkiego co działo się i dziać będzie na naszym starym olimpico!!!!