Gdyby zapytać przeciętnego polskiego kibica o najbardziej znane ośrodki żużlowe na Węgrzech to z cała pewnością wskaże na dwa: Miszkolc oraz Debreczyn. Tam dosyć regularnie odbywają się zawody, ośrodki te goszczą regularnie uczestników imprez rangi mistrzostw świata, czy Europy. Ktoś bardziej zorientowany w historii przypomni sobie jeszcze o Gyuli, o której pisałem niedawno na tych łamach, może o aktywnej niegdyś Nyiregyhazie lub Szegedzie na południu tego przyjaznego nam kraju. A czy jest ktoś komu mówi coś nazwa Kaposvar? Tam także organizowano żużlowe wyścigi i to całkiem niedawno, chociaż oczywiście pojęcie dawno - niedawno jest względne. Problem w tym, że przez historię światowego żużla w klasycznej odmianie Kaposvar przemknął niczym meteoryt.
Był ciepły majowy weekend, już prawie dwie dekady temu. Samochód sprawnie pokonywał pustawe drogi, najpierw Austrii, a potem Węgier. Ze znanego żużlowego ośrodka w Wiener Neustadt, gdzie kilka lat później miał się odbyć drugi w historii turniej Grand-Prix, a wówczas gościł uczestników jednej z rund kwalifikacyjnych Indywidualnych Mistrzostw Świata, przedzierałem się z grupą znajomych na południowy wschód. O ile podwiedeński tor był mi już dobrze znany z wcześniejszych eskapad, o tyle Kaposvar, gdzie nazajutrz zaplanowano równoległą rundę było mi kompletnie nieznane. Nie tylko zresztą mi. Nie chciałbym nikogo wprowadzić w błąd, ale prawdopodobnie wtedy, wiosną 1993 roku odbyła się tam po raz pierwszy (i chyba ostatni) impreza żużlowa rangi mistrzostw świata. Tak naprawdę, tor znajdował się jednak kilka kilometrów poza Kaposverem, ponad 60-tysięcznym miastem na południu kraju naszych bratanków, które według tradycji miało powstać na siedmiu wzgórzach. W samym mieście przenocowaliśmy, a rano udaliśmy się do odległej o kilka kilometrów Cserenfy, do obiektu Cross-Center. Bo też tor żużlowy, który tam powstał był tylko elementem większego ośrodka sportów motorowych i samochodowych, którego centralną częścią był spory tor motocrossowy oraz położony tuż obok niego pawilon. Wszystko wkomponowane we wzgórza pokryte polami, lasami i oczywiście (w końcu to południe Węgier!) winnicami. Natomiast sam tor żużlowy robił wrażenie nowego, a potęgowały je świeże, niepomalowane deski, z których zbita była banda wokół niego. Całość była przedziwna. Za trybuny służyły zbocza góry pokryte trawą, na której kibice rozłożyli koce i oglądali zawody racząc się winem i piwem. Ale na pierwszym łuku trybuny nie było. Tor położony był bowiem jakby na dużej skarpie, a dosłownie kilka metrów za bandą, właśnie na pierwszym wirażu, zaczynało się zapadlisko. Istniało realne zagrożenie, że gdyby któryś z zawodników wypadł za bandę, mogłoby się to dla niego skończyć bardzo nieprzyjemnym lotem w dół. Za kabinę sędziego służyła niewielka budka położona tuż obok bandy. W efekcie arbiter wyciągając rękę mógł dotknąć zawodnika startującego z zewnętrznego pola. Co też czynił. Lechosław Bartnicki, nieżyjący już niestety sędzia z Gdańska, obdarzony sporym poczuciem humoru, który, tak się złożyło prowadził tamte zawody, potrafił nawet popukać w kask zawodnika z czwartego pola, który jego zdaniem źle ustawił się na starcie. Rzadko spotykane było też położenie parku maszyn. Po pierwsze znacznie powyżej toru i w znacznej od niego odległości. Toteż zawodnicy wyjeżdżając na tor pokonywali sporo metrów po betonowych płytach z zakrętem pod kątem prostym. W efekcie mechanicy musieli biec za nimi przed startem z kluczami, bo inaczej mogliby nie zdążyć dokonać odpowiednich poprawek. Przynajmniej nad kondycją chłopcy popracowali. Ale w jednym przypadku majsterek się zagapił, został na górze, albo też zadowolony z siebie wrócił do boksu, gdy tymczasem jego pryncypał miał problemy przed startem. Zanim dano znać do parku maszyn pędzący na złamanie karku mechanik stoczył się na dół minęły dwie minuty i to by było na tyle, jeżeli chodzi o udział pechowca w tym wyścigu. Zawody, swoją drogą, też miały kuriozalny przebieg, bowiem tor sprawiał międzynarodowej braci olbrzymie problemy. Połowa nie potrafiła przejechać na nim płynnie czterech kółek, nie wspominając już o jakiejkolwiek rywalizacji. Najzabawniej było kiedy w przerwie po każdej serii biegów polano tor. Zawodnicy wyczyniali na pierwszym wirażu niesamowite balety, "trup ścielił się gęsto", a często o wynikach biegu decydował czysty przypadek. Trudno się dziwić w takiej sytuacji, że zwycięzca rundy, a był nim znany Węgier Zoltan Hajdu wywalczył ledwie 11 punktów. W dodatkowym wyścigu pokonał swojego rodaka, którym był Laszlo Bodi, a trzecie miejsce zajął (i tu zagadka z cyklu - czy mnie jeszcze pamiętasz) Włoch Paulo Salvatelli. Dla porządku dodajmy, że w turnieju tym startowało także dwóch reprezentantów Polski, z Zielonej Góry. Sławomir Dudek zdobył w nim 8 punktów i wywalczył awans do kolejnej rundy, gorzej powiodło się jego koledze Jarosławowi Szymkowiakowi, który zajął dalsze miejsce. Ze Sławkiem rozmawiałem długo potem na temat tego turnieju i pamiętał wszystko doskonale. Cóż przedziwne zawody, przedziwny obiekt, to i przedziwne, ale fajne wspomnienia.
Robert Noga