Topnieje niestety liczba odwiedzanych w domu, rośnie tych, którym zapalamy znicz na cmentarzu. Taki jest nieuchronny porządek rzeczy - nie ma rady.
Wśród żużlowców, wokół których nasze myśli serdeczne w tych dniach winniśmy szczególnie koncentrować są poszkodowani w wypadkach, chorzy, przywiązani do wózków czy łóżek, a także osoby podeszłe wiekiem i pozostające na emigracji. Kiedyś budzili nasz zachwyt, wywoływali aplauz na stadionach, dziś oczekują z naszej strony przynajmniej dobrego słowa.
Trudno w tym miejscu uciec od ostatniej tragicznej wieści o niespodziewanej śmierci żyjącego od ćwierk wieku w Niemczech Bolesława Procha, wychowanka Falubazu Zielona Góra, znakomitego zawodnika Stali Gorzów i Polonii Bydgoszcz. Miał dopiero 60 lat.
Spośród innych dawnych gladiatorów żużlowych żyjących poza granicami kraju trzeba tu wspomnieć Kazimierza Bendke, Stefana Lippa, Jana Malinowskiego (skądinąd teścia śp. Bolesława Procha), Erwina Maja, Stanisława i Andrzeja Tkoczów oraz niemałe grono innych, nieco mniej znanych żużlowców polskich. W niejednym przypadku zmagają się z chorobami, jak choćby bracia Tkocz, z których starszy ma kłopoty z chodzeniem, a młodszy Andrzej jest po kilku operacjach strun głosowych (dla urodzonego gawędziarza i gaduły to jest dramat szczególnego rodzaju). Dla nich wspomnienie świąt dzieciństwa na polskiej ziemi niekoniecznie osładza tułaczą dolę.
Pamiętamy w tych dniach intensywnie o trwale zranionych w walce na żużlowym torze. Pytani odpowiadają jak jeden mąż, że to dla nas kibiców walczyli… dziś walczą nadal, ale już więcej dla siebie - często niestety osamotnieni. Mamy tu piękne przykłady gwiazd światowego speedway’a, Erika Gundersena, Pera Jonssona, Leigha Adamsa, z których każdy nigdy do końca się nie poddał. Leigh wciąż wierzy (i my wierzymy), że odzyska pełnię władzy w nogach, Per i Erik z powodzeniem realizują się jako trenerzy. Tak jak na torze - nigdy się nie poddali.
Mamy też piękne polskie przykłady heroizmu i samozaparcia. Walczą wciąż i smagani trudami codzienności nadal wierzą: Andrzej Szymański, Eugeniusz Błaszak, Dariusz Michalak. I wreszcie ten ostatni nasz młodziutki promyk nieustającej nadziei - Kamil Cieślar. Może nie zawsze potrafimy to pokazać jak należy, ale, kochani, jesteśmy z Wami.
Że warto wierzyć w cud, przekraczać granice niemożliwego, najlepszym przykładem niech będzie fenomenalny Rafał Wilk. Bezprzykładna determinacja po wypadku przeniosła rzeszowianina dosłownie z wózka dla inwalidów na trenerską ławę, a krótko potem wprost na arenę sportowych zmagań. I tu dzięki głębokiej wierze dokonał się prawdziwy cud. Tak niedawno, przed kilkoma miesiącami, ten niedoszły żużlowy mistrz świata został… mistrzem olimpijskim (i to dwukrotnym), obalając przy okazji przekonanie, iż żużlowiec nigdy nie może zdobyć medalu na igrzyskach olimpijskich. Nieprawda. Wszystko jest możliwe, jeśli się bezgranicznie wierzy.
Nie zapominamy też o naszych wiekowych, zasłużonych dla sportu żużlowego weteranach, mieszkających i żyjących w Polsce, pośród nas. Im też z pewnością poświęcamy za mało swego czasu. Warto to zmienić, zapisując grubą czcionką w agendzie noworocznych postanowień. Z pewnością nie wszystkich jestem w stanie ogarnąć po nazwisku, ale wymieńmy chociaż niektórych z nich. Osiemdziesiąty rok życia przekroczyli Włodzimierz Szwendrowski, Marian Spychała, Rajmund Świtała, Joachim Maj. Do zwieńczenia ósmej dekady życia powoli szykują się: Stefan Kwoczała, Zdzisław Jałowiecki, Henryk Żyto, Stanisław Tkocz, Stanisław Rurarz, Stefan Kępa, Bogdan Berliński, czy też nieco młodsi Paweł Waloszek i Andrzej Pogorzelski. Nie każdy z wymienionych otoczony jest tak samo licznym kręgiem bliskich, niektórzy oprócz chorób zmagają się z dokuczliwą samotnością. A tak wiele znaczą te nazwiska dla historii speedway’a - mistrzowie Polski, reprezentanci kadry narodowej, medaliści MŚ.
Są i młodsi, wskutek przeróżnych okoliczności znajdujący się na trudnych życiowych zakrętach. Należy do nich dawny kontrowersyjny, ale porywający sposobem bycia idol Józef Jarmuła, który też już przekroczył siedemdziesiąty rok życia. Na jego trudną sytuację bytową w domu bez prądu pod Raciborzem ze współczuciem zwracał uwagę Andrzej Tkocz, który nie kryje ogromnego szacunku do starszego kolegi wychowanego na tych samych rybnickich śmieciach.
Narzekając często na swój los, pomyślmy o tych, którym tak wiele zawdzięczamy, a którzy niosą dziś niejednokrotnie ciężar ponad swe siły.
Stefan Smołka