Wystarczyło wsiąść do auta, zrobić krok naprzód ku przygodzie i znaleźć się po drugiej stronie lustra, czyli po drugiej stronie magicznej granicy.
W głąb króliczej nory
Po kilku godzinach jazdy stajemy przed obliczem celników. Czuję się jakbym miał wskoczyć w głąb króliczej skóry, bo taki nosi tytuł pierwszy rozdział książki o perypetiach Alicji w krainie czarów, oznaczający rzucenie się w wir przygody, lub znalezienie się w surrealistycznej sytuacji. Że właśnie tak jest, dociera do mnie już na przejściu granicznym. Dziwnie niezrozumiała cyrylica i niezrozumiałe obyczaje. Zanim znajdziemy się po drugiej stronie granicznego szlabanu schodzi trzy godziny. - o i tak niezły wynik - zauważa mój współtowarzysz Piotrek, dla którego jest to kolejna z wielu wypraw w te strony. Uważne mnie instruuje, co mam mówić i jak odpowiadać na pytania celników. Podpowiedzi są przydatne.
Nareszcie o wschodzie słońca wyruszam w swój dziewiczy, krótki rejs po Ukrainie. Moim oczom ukazuje się z ciemności krajobraz tajemniczego kraju. Dominuje mgła, szarość i beton. Pokonujemy kolejne kilometry. Jadę po sfałdowanym i pełnym kolein dywanie. Wzdłuż różne zabudowania. Często opuszczone hale, sklepy, przystanki. Dominuje ciężki i masywny beton. Symbol architektonicznego stalinowskiego socrealizmu. Podobnie jak w Polsce roi się od nich w postaci różnych zajazdów, domów wypoczynkowych, dworców autobusowych i kolejowych. Architektura modernizmu tamtych czasów miała wyrażać siłę i potęgę państwa, a nie piękno i elegancję. Dziś te budynki straszą. Dominuje brak funkcjonalności, nieekonomiczne wykorzystanie materiałów i surowa forma.
O dziewiątej nad ranem dojeżdżamy do celu - Czerwonograd. Dogadać się z miejscowymi nie ma najmniejszego problemu. Czy to w autobusie kupując od kierowcy bilet, na targowisku, czy w restauracji. W 1951 roku na podstawie umowy o zmianie granic Czerwonograd został wcielony do ZSRR. Nieoficjalnym powodem wymiany były bogate złoża węgla kamiennego, dzięki eksploatacji których miasto w latach późniejszych rozrosło się kilkakrotnie. Polsce w zamian przekazano tereny o ubogich glebach i z wyeksploatowanymi złożami. Wujek Stalin zamierzał dokonać kolejnej wymiany granic. Polska miała stracić terytoria z powiatów hrubieszowskiego i tomaszowskiego, w tym miasto Hrubieszów. Do realizacji nie doszło z powodu śmierci wodza w 1953. Wedle postanowień umowy cały majątek nieruchomy (budynki, kołchozy, infrastruktura, linie kolejowe) przechodził wraz z terytorium na rzecz nowego właściciela. Państwo odstępujące nie mogło w związku powyższym rościć żadnych pretensji o rekompensatę.
Czerwonograd był typowym planem stalinowskiej urbanizacji. Dziś ludzie radzą sobie na wszelki sposób. W centrum miasta pod kopułą ogromnej hali znajduje się targowisko, na którym można znaleźć dosłownie wszystko. Szwarc, mydło i powidło. Nie brakuje wszelkiego mięsa, które leży odkryte na brudnej ladzie bądź gazecie. "Panie, ja tu mięso mam" – w myślach słyszę kultowe kwestie z "Misia" Barei. Naoglądałem się żarcia, teraz czas samemu coś przekąsić, a więc czas na obiad. W restauracji nie może obyć się bez szklanki czaju i czerwonego barszczu. - Tutejszy niedzielny rosół - informuje mnie Piotrek. Po obiedzie i szklance miejscowego browaru szybki powrót na stadion. Początek zwodów jedenasta przed południem.
[nextpage]Kulturowy tygiel
Polskim symbolem betonowej industrialnej nowoczesności jest katowicki Spodek, zbudowany w epoce Gierka w 1972 roku. Podobnie budowano stadiony i kompleksy sportowe, np. ŁKS Łódź. W ten sposób zbudowane są praktycznie wszystkie żużlowe stadiony z dawnego obszaru ZSRR. Nie inaczej w Czerwonogradzie. Parking maszyn ustawiony z betonowych płyt. Miejsca siedzące to jedna betonowa trybuna z drewnianymi ławkami. Pod trybuną klubowe pomieszczenia.
Stadion mieści się między północną, a południową częścią miasta. Na małym odludziu. Jest to okolica kontrastów. Rzeczy pięknych i odpychających. Niczym w świecie po drugiej stronie lustra. Obskurne toalety, zdezelowany "Ził", zimny betonowy park maszyn, a za nim piękna jasno-niebieska cerkiew św. Włodzimierza z 1703 roku. Pstrokate graffiti, stara brama wejściowa, a nieopodal niej uroczy stawik. Na środku małego akwenu wysepka. Droga na stadion to pełna wybojów i nierówności asfaltowa ścieżka. Za płotem wzdłuż dojścia na stadion… jak wieść niesie najpiękniejsza wiejska posesja Rzeczypospolitej. Pałac Potockich, który wzniósł w XVIII wieku Franciszek Potocki. Swego czasu najbogatszy magnat, właściciel ogromnych dóbr na Ukrainie naddnieprzańskiej, stąd zwany "królikiem Rusi". Pałac w okresie ZSRR pełnił funkcję muzeum ateizmu.
Wjeżdżając do Ukrainy wszystko stawało się większe, szersze, potężniejsze. Z każdej strony wielka przestrzeń i kraczące wrony. Moje odczucia z granicy, czyli przemieszanie przerażenia i fascynacji nie ulegało zmianie. Straszne, obskurne stadionowe kible, zapach smarów, benzyny, duże masywne konstrukcje. Niesamowite budowle z różnych epok i kultur. Pośród betonu dużo różnobarwnych, pstrokatych elementów.
Królowa Kier
Andrzej Policki to prawdziwa lokomotywa nie tylko dla miejscowego, ale i całego ukraińskiego żużla. Młody biznesmen zajmujący się m.in. budowlanką. Jego przykład znakomicie ilustruje, co potrafi jedno oddane serce dla czarnego sportu. Żużel w Czerwonogradzie istnieje od 45 lat. W latach 80-tych był bardzo popularny. - Na zawody przychodził komplet na trybunach. Po 3-4 tysiące ludzi. Przed zawodami przyjeżdżały dostawy z centrali, czyli ciężarówki pełne sprzętu. W pierwszej kolejności wybierali ci lepsi. Nikt zbytnio nie martwił się o pieniądze. O motocykle i części. Zawodnicy byli amatorami. Pracowali w zakładach. Ja wtedy byłem małym chłopakiem, który lubił wyścigi motocykli - wspomina Policki.
Czarną postacią z powieści o Alicji jest Królowa Kier. Okrutna kobieta, która chce wszystkim ściąć głowę. Niemiłosierna i nieubłagana, która wyznaje jedną zasadę: wygrywają ci, którzy potrafią przystosować się do zmiany warunków. W prozie życia jest nią ekonomia. W latach 1991-1999 w ukraińskim żużlu nastała ogromna posucha. Sport i gospodarka przechodziły trudy transformacji ustrojowej. - W dobie komunizmu mieliśmy środki od państwa. Po przemianach politycznych wszystko się zawaliło. Żużel na Ukrainie praktycznie przestał istnieć. Pozostało kilku żużlowców, którzy swoje kariery rozpoczynali w byłej ZSRR. Gdy i oni zakończyli kariery, m.in. Igor Marko - "skończył" się ukraiński żużel – mówi Policki. Po latach całkowitej degrengolady udało się reaktywować czarny sport. Przez kilka lat "jechały" rozgrywki ligowe. Regularnie organizowane są towarzyskie turnieje, a także zawody rangi mistrzostw świata i Europy. Średnio w ciągu roku odbywa się 8-10 turniejów. Działacze pracują nad wyszkoleniem kolejnych wychowanków. Przed paroma laty wystartowali także w lidze rosyjskiej. Ale udział w niej zakończył się fiaskiem.
- Dziesięć lat temu na imprezie znajomi zaczęli opowiadać mi o młodym chłopaku, który ma smykałkę do jazdy na motocyklu, ale nie ma pieniędzy. Postanowiłem mu pomóc i tak zaangażowałem się w żużel - mówi Andrzej Policki. Podopiecznym był Andriej Karpow. - Na początek kupiłem mu motocykl i tak to się zaczęło. Dziś jestem prezesem Szachtaru, mam stadion i drużynę. Wszystko zaczęło się tutaj, w Czerwonogradzie. Obydwaj pochodzimy z tego miasta - opowiada. - Miasto nam nie pomaga. Każdorazowo musimy płacić za stadion. To są kwoty rzędu 3-4 tysięcy hrywien. Średnia miesięczna wypłata to 1500 hrywien. Na Ukrainie nikogo z urzędników żużel nie obchodzi - przekonuje.
Drugim podopiecznym Polickiego jest Aleksandr Łoktajew. Sasza pochodzi z dalszych rejonów Rosji, ale uzyskał ukraiński paszport i jest pod skrzydłami rzutkiego biznesmena. - Moje spojrzenie na żużel uległo diametralnej zmianie. Kiedyś byłem kibicem, który zwyczajnie obserwował to, co dzieje się na torze. Teraz znam temat od środka. Wiem, jakie czynniki decydują o przebiegu rywalizacji - zapewnia.
- Kryzys dopadł także i nas. Kiedyś było więcej pieniędzy. Od dwóch lat zaciskamy pasa. Ale powoli dźwigamy się do góry. W zeszłym roku pojawił się nowy hojny sponsor, który również chce, aby ukraiński żużel rozwijał się. Klasyczna szkółka na razie nie działa. Wszystko jest kwestią pieniędzy. Aby mogła działać szkółka z prawdziwego zdarzenia potrzeba kilkunastu sponsorów, sam nie jestem w stanie udźwignąć takich obciążeń finansowych. Do złej koniunktury gospodarczej doszły nowe niefortunne tłumiki. Na starych rurach chłopcy przejechali 30, a nawet 35 wyścigów. Teraz po 15 wyścigach silnik wymaga kapitalnego remontu. Naprawa, remonty, to oczywiście częstsze wydatki i kolejne olbrzymie sumy. Chcemy, aby ukraińscy żużlowcy coraz śmielej przedzierali się na Zachód. Jeździli we wszelkich możliwych ligach i rozwijali swoje umiejętności. Współpracujemy z dobrymi tunerami. Nieustannie szukam nowych chłopaków. Najlepiej w wieku 13-14 lat, którzy mieliby smykałkę do żużla. Ale musi być tym zainteresowana także jego rodzina, a nie tylko ja. Nie chodzi o pieniądze, ale o poświęcony czas i energię. Szesnastoletni chłopak jest za stary. Kilka sezonów nauki, po czym jest seniorem i przepada. Żużlowiec ze wschodu na etapie juniora musi się wyróżniać, żeby Europa była nim zainteresowana. Na dziś mamy dwóch młodziaków, którzy mają papiery na dobrych zawodników. Dużo pomagają ojcowie. Nie szukamy talentów przez ogłoszenia. Kiedyś rozwiesiliśmy plakaty, że szukamy kandydatów na żużlowców. Przyszli dwudziestoparolatkowie, którzy na rowerze nie umieli dobrze jeździć. Przyszli sobie ot tak, spróbować i pobawić się. Pytanie, kto zapłaci za tę zabawę? My musimy działać elitarnie z nastawieniem na sukces. Loktajewa na początku prowadził ojciec. W Bałakowie - skąd pochodzą - Sasza dużo jeździł na treningach i pokazowych zawodach. Wypatrzyłem go na testach w Toruniu. Miał wtedy 12 lat. Zadzwoniłem do ojca i tak zaczęła się współpraca. Od tamtej pory był na moim utrzymaniu. Teraz chłopcy mogą żyć z żużla. Selekcja musi odbywać się w bardzo wczesnym wieku. Opiekuję się tylko młodymi chłopakami bowiem tylko takich da się kontrolować. A ja muszę mieć pełną kontrolę. Inaczej nic z tego nie będzie. Starsi są za bardzo cwani. Szkoda moich nerwów i pieniędzy - tłumaczy.
[nextpage]Na ligę do "Argentyny"
- Żużel w Równem nie jest na wysokim poziomie - mówi Olga, córka Igora Marko. Jeden z organizatorów corocznego memoriału im. tragicznie zmarłego ojca (6 listopada 2006 roku został pobity przez nieznanych sprawców i zmarł dziesięć dni później). - Brakuje ludzi, którzy chcieliby stworzyć mocne podstawy. W ciągu sezonu organizujemy do dziesięciu przeróżnych turniejów. Największy problem to oczywiście brak sponsorów i pieniędzy. Jest co prawda kilku darczyńców, ale to za mało. W ostatnich latach największym sponsorem jednej z naszych drużyn (obecnie funkcjonuje MIR i Kasakd) jest firma Kaskad. Turniej ku pamięci Taty postanowiłam przenieść z Równego do Czerwonogradu. Zależało mi na dobrym poziomie zawodników. Moim marzeniem jest kilku zawodników z 1 ligi i ekstraligi polskiej, a także 2-3 żużlowców z cyklu Grand Prix. Nie do końca się udało, ale i tak jestem bardzo zadowolona. Natomiast działacze i miejscowi sponsorzy z Równego chcieli zestawić obsadę jak najmniejszym kosztem. Liczyli, że ludzie z uwagi na rodzaj imprezy przyjdą i w ten sposób zarobią na imprezie. Nie zgodziłam się. Nie przestaję wierzyć, że w końcu uda się skompletować wymarzoną stawkę. Igor Marko (m.in. indywidualny mistrz europy juniorów ’86) zasługuje na taki turniej, bowiem był ważną postacią ukraińskiego żużla i zrobił dla niego wiele dobrego - mówi.
Problemem rosyjskiego żużla, oprócz braku przynależności do strefy euro, to brak nieskrępowanego pokonywania granic, a także dalekich odległości jest postradziecka mentalność, uważa Piotr Policki. - W tamtejszym żużlu topione są ogromne pieniądze. Sponsorzy nie chcą, czy nie potrafią zaopiekować się jednym zawodnikiem, tylko pompują całe środki w drużynę, klub i działaczy. W ciągu sezonu kasa się rozchodzi nie wiadomo gdzie i brakuje choćby na jednego żużlowca. Sponsorzy pojawiają się na chwilę, nie widzą wyniku i znikają. Moloch pochłania pieniądze. Taki styl zarządzania to pokłosie komunistycznej gospodarki. Mimo sporych nakładów, Rosja dochowała się ledwie jednego Emila Sajfutdinowa. To trochę mało. Kolejnym problemem są gigantyczne gaże dla zachodnich gwiazd. Nicki Pedersen i inni dostają po 20 tysięcy euro za mecz. Miejscowy zawodnik może liczyć na 500-1000 euro. To nie jest normalne. Działacze są ogłupieni niepohamowaną żądzą mistrzostwa w lidze. Dlatego windują stawki dla najlepszych, którzy często decydują o losach spotkań - mówi.
- Wystartowaliśmy w tamtejszej lidze, ale było to nieporozumienie. W przykładowy wyjazd do Władywostoku musiałem wywalić 30 tys. euro. Cała taka wyprawa jest niezwykle uciążliwa. Do pokonania odległość ponad 10 tys. km. Najpierw wyjazd busami do Moskwy. Sporo czasu schodzi na załatwieniu wszelkich spraw na odprawie. Sprzętu, dokumentów i innych papierkowych detali. Później lot z Moskwy do Władywostoku, gdzie trzeba stacjonować przez dwa dni. Cała eskapada przypomina wyjazd na mistrzostwa świata juniorów do Argentyny. Wyprawa dla piętnastu osób na jeden półtoragodzinny mecz - porównuje. - Za taką kotwę zorganizuje dobre zawody w Czerwonogradzie. Ale to ma dla mnie zupełnie inną wartość. Ludzie przyjdą i zobaczą zawody. W mieście coś się dzieje i jest promocja. Tam jedziesz tylko przegrywać. Ten mecz nie ma żadnej wartości. Ponadto Rosjanie zwykle kombinują. Znane są ich praktyki z dolewaniem spirytusu do metanolu. Ponadto dochodzi różnica czasowa. Mecz zaczynał się o siódmej wieczorem miejscowego czasu. U nas wtedy jest 10 rano. Chłopcy byli niewyspani i bez odpowiedniej koncentracji. Do tego ogromna wilgotność powietrza. Stoisz w parkingu w samych klapkach, koszulce i szortach, a z ciebie się leje. Zawodnicy w skórach, rękawiczkach, kasku i ochraniaczach. Nie wiem jak oni dali radę w tym przeżyć. Cała zabawa kosztowała mnie w owym sezonie około 150 tys. euro -kończy gorzkie wspomnienia ambitny działacz.
[nextpage]Z mąciwody we wróżbitę
Na bramkach przy wejściach na stadion stoi ochrona. Młodzi chłopcy, a każdy z nich ubrany w garniak i błyszczące lakierki. Fryzury zaczesane żelem do tyłu. Widok z lekka jak z filmach o mafii. Wszyscy wchodzący są dokładnie sprawdzani. Na stadion wjeżdża wypaśny Jeep, z którego wysiada miejscowa gruba ryba - Mikołaj Grigorowicz. Były wojskowy, obecny polityk. - Za kilka dni odbędą się lokalne wybory i jest faworytem. W trosce o głosy postanowił zasponsorować turniej - informują mnie "ściany". Na tych prawdziwych z cegły porozwieszane są liczne plakaty agitujące do wyboru sponsora-kandydata. Weterana wojskowego na krok nie opuszcza komandos, który robi za sekiuritkę. Militarny bodyguard ubrany jest w niebieski mundur i czerwony beret. Nogawki spodni starannie włożone w wysokie cholewki. Dokładność i precyzja. W wyglądzie, rynsztunku i ruchach. Jako żywo przypomina pułkownika Podolskiego; oprawcę kultowego Rambo z drugiej części przygód super bohatera. Wyrachowana polityka, zimny żołnierski blichtr i profesjonalny image "bramkarzy". Cały widok robił spore wrażenie.
Na trybunach zaś ożywiona i piknikowa atmosfera. Przybyło około trzy tysiące widzów. Patrząc na zachowanie widowni można było dojść do wniosku, że wszyscy się tu doskonale znają. Ożywione rozmowy, gromki śmiech i żywe gestykulacje. Dobrej zabawie służyło stoisko gastronomiczne, a na nim… możliwość zakupu wódki. Pól litra śmiga jedno za drugim. Mimo wypitego alkoholu nikt tutaj do nikogo nie "startuje".
Ale na stadionie oprócz wytrawnych biznesmenów, żołnierzy, polityków i ochroniarzy spotykam i poznaję ludzi o zupełnie innym obliczu i zajęciach. Na torze obok Polaków wyróżnia się młodziutki Andrzej Lebiediew. Łotysz przypomina postać Marcowego Zająca z opowieści o Alicji. W swoich wyścigach przechodzi rywali jak tyczki. Wprost szaleje po całym torze. Na pozór jakby stracił rozum. W parkingu i na motocyklu tryska energią. Jestem pod wrażeniem. - W wieku 14 lat złamałem obie ręce, ale nic nie jest w stanie zgasić mojego zapału do żużla. Ja to po prostu kocham - zwierzał się do mnie po zawodach roześmiany Andrzej. - Gdy byłem dzieckiem wszyscy powtarzali, że muszę zostać żużlowcem. Twierdzili, że tak błyszczą mi oczy na widok wyścigów, że musi za tym kryć się mój talent - śmieje się Leblediew.
- W życiu najważniejsza jest radość z tego, co się robi - tłumaczy mi Paweł. Młody, niepozorny mężczyzna w okularach po trzydziestce. Spokojny, z miłym usposobieniem. Przed turniejem zupełnie przypadkowo zamieniliśmy kilka zdań. Okazało się, że z zawodu jest psychologiem. "Pogawędka" trwała dobre dwie godziny, po czym Paweł uciekł do domu, aby oglądać finał polskiej ekstraligi. Tej rozmowy nie zapomnę do końca życia. - Zwróć uwagę na Australijczyków. Na Holdera, czy Warda. Tam ciągle jest zabawa, śmiech i luz. Nieważne, czy wygrywa, przegrywa, czy podnosi się z toru po upadku. Oni z żużlem mają zakodowane bodźce radości i zabawy - ciągnie spokojnie Paweł. - Od półtora roku opiekuję się Saszą Loktajewem. Efekty są już widoczne. Gdy po raz pierwszy pojawiłem się na stadionie tzw. "beton" wśród działaczy nie był zadowolony z tego, że kręcę się przy zawodnikach. Usłyszałem wiele cierpkich słów pod swoim adresem. Że jestem zwykłym mąciwodą i molem książkowym, który g… może wiedzieć o sporcie dla twardzieli - wspomina. - Kiedyś przy okazji eliminacji młodzieżowych mistrzostw świata przed zawodami wszedłem do parkingu. Na podstawie kilkuminutowej obserwacji zachowania żużlowców wskazałem palcem, kto awansuje, a kto odpadnie, po czym spokojnie udałem się na trybuny. Po zawodach ci, którzy mnie krytykowali nie mogli wyjść ze zdumienia skąd wiedziałem, że właśnie tak zakończy się rywalizacja - opowiada z uśmiechem.
W połowie zawodów w końcu siadam na trybunach, a tam przy pomocy Piotrka poznaję Igora Sokołowskiego. Miejscowego kronikarza żużlowej historii i dziennikarza z powołania. Facet po pięćdziesiątce. Momentalnie znajdujemy wspólny język. Przesympatyczny Igor zawsze ma przy sobie reklamówkę pełną swoich wydawnictw. Korzystam z okazji i kupuję wszystkie pozycje. - Chciałbym napisać dużo, dużo więcej, ale po prostu brakuje materiałów. Szukam i drążę wszędzie gdzie się da. Oczywiście nie mam z tego żadnych pieniędzy. Robię to z miłości do żużla - mówi dziennikarz. - Panie Grzegorz, musi pan częściej do nas przyjeżdżać - uśmiecha się. I jak tu odmówić, gdy spotyka się tak miłych ludzi zakręconych na punkcie speedway’a, z którymi cztery godziny rozmów przeleciały w sekundę?. Już wiem, że z Czerwonogradu wyjadę pełen niesamowitych wrażeń.
[nextpage] Cywilizowany żużel
Jakby tego było mało, zawody są bardzo ciekawe. Wyrównana stawka i dobrze przygotowany tor zagwarantowały zaciętą walkę niemal w każdym wyścigu. Triumfatorem został Tomasz Gapiński. - Na wschód trafiam sporadycznie. W sezonie 2012 był to mój drugi bądź trzeci start. Trzeba próbować jeździć wszędzie. Wiadomo, że starty w tej części Europy wiążą się ze swoją specyfiką. Sztandarowym problemem jest przekraczanie granicy. Wszystko się normalizuje i jest lepiej niż kilkanaście lat temu. Zdarza się, że granice pokonujemy w trzydzieści minut, ale są i gorsze dni. Zdarzyło się, że staliśmy dziewięć godzin, po czym zawróciliśmy do domu, bo wiadomym było, że na zawody już nie zdążymy. To uroki wschodniego żużla - mówi Gapiński. - Mimo tych przeciwności warto przyjeżdżać. Turnieje są w dobrej obsadzie, można sprawdzić formę. Na trybunach zasiada sporo ludzi i jest miła atmosfera. Kibice dopingują wszystkim bez wyjątku. Doceniają trud na torze. Biją gromkie brawa, gdy zawodnik wstaje po upadku, to motywuje do jazdy. Stawki za start i punkty też nie są do pogardzenia. Wiadomo, że dużo zależy od wyniku. Ale ja akurat wygrałem, więc jest do przodu i ładna sumka w kopercie. Na razie nie zetknąłem się z sytuacją, aby były problemy z wypłaceniem ustalonych stawek. Pod tym względem Rosjanie i Ukraińcy są sumienni. W zasadzie same pozytywne wrażenia - ocenia Gapa. - O "wschodnim" żużlu krążą legendy, że jest nad wyraz niebezpieczny i jeździ się tutaj niesłychanie ostro. Istotnie, miejscowi zawodnicy dostają jakby dodatkową ikrę. Zwłaszcza przed własną publicznością. Jeżdżą z dużą brawurą i odwagą. Trzeba uważać. Niektórzy chyba zamykają oczy i nie widzą gdzie jadą - śmieje się Tomek. - Ale tak się jeździ w Rosji i jeśli tego nie akceptujesz po prostu nie przyjeżdżasz. Tutaj można nauczyć się twardości, bojowości i walki na łokcie. Czy na śmierć i życie? Myślę, że nie. Takie stwierdzenie to byłaby gruba przesada. Przed zawodami stojąc na prezentacji nie odczuwam większego strachu niż zwykle, ale trzeba mentalnie nastawić się na twardszą walkę niż w Polsce, czy Szwecji, bo nie odpuszczają ani na centymetr. Geometrie i nawierzchnie torów są przeróżne: długie, krótkie, czerwone i białe. W tym względzie nie ma różnicy. Taka różnorodność jest w każdym kraju. Starty na wschodzie Europy polecam każdemu, kto jeszcze nie spróbował, aczkolwiek wielu podobnych nie zostało. Starty w Rosji, czy Ukrainie to już normalka. Temat spowszedniał. Mity i demagogie mogły istnieć kilkanaście lat temu. Dziś już każdy wie, że tutaj jest normalny cywilizowany żużel - kończy triumfator memoriału Igora Marko 2012.
W drodze powrotnej mijamy się na przemian z busami polskich żużlowców. Wszyscy w komplecie ustawiają się na granicy. Za mną na odprawie stoi Adam Skórnicki. Pyta mnie o jeden z hoteli w Rzeszowie. Jutro ma kolejny start. Tym razem w innej rzeczywistości. Wyścigów chartów, bukmacherskich zakładów i angielskiej flegmy. Na Monmore Green wyspiarski klasyk – Ladbroke Olympique. Jest wieczór, a przed nimi kawałek drogi do stolicy Podkarpacia. Nie ma czasu na flegmę. Wszyscy ruszają w drogę. Taki los żużlowca charta, który goni swojego króliczka: pieniądze, adrenalinę, prestiż. Tylko cyrk bywa inny.
Grzegorz Drozd