Sandra Rakiej: Życie to jazda

Zapis historii czterech żużlowców, którzy są w różnym wieku i w innych momentach swojej kariery. Jak w szczerych słowach opisują swoje życie?

W tym artykule dowiesz się o:

Z trybuny stadionu zawód żużlowca wydaje się być sielanką. Podróże, intratne kontrakty, sława - to te elementy, których zazdroszczą kibice i to, o czym marzą mali chłopcy decydujący się na profesjonalną karierę. Ta jednak nie zawsze układa się według jednego scenariusza. Niniejszy tekst to historie czterech anonimowych zawodników, które przyszło mi usłyszeć w różnych okolicznościach. Nazwiska tu nie padają, gdyż są naprawdę nieistotne. Ważne są natomiast słowa, których wymiar jest uniwersalny i przekonana jestem, że podpisać by się pod nimi mogło wiele nazwisk. Jak naprawdę wygląda życie żużlowca?

Gorączka sobotniej nocy

Jest środek sezonu. Budzę się i czasami łapię się na tym, że nie wiem, gdzie jestem. Po niedzielnym meczu w Polsce, następnego dnia wraz z mechanikami ruszyliśmy na prom do Szwecji. We wtorek Elitserien, późnym wieczorem dotarłem do hotelu przy lotnisku. Pobudka o 4:30 na poranny lot do Anglii. Tam mechanik odebrał mnie z lotniska i zawiózł do domu. Na Wyspach śpi się u sponsorów, rodzin zaprzyjaźnionych z klubem, czasem u byłych zawodników czy promotorów. Ci ludzie traktują nas jak domowników, pomagają, zapewniają nocleg, szykują posiłki. "Moi angielscy rodzice" zawsze są dla mnie wyrozumiali. Na wyspy wyruszyłem przecież jako nastolatek, nie znałem nawet za dobrze języka. Pomogli mi w wielu kwestiach, pokazali lokalne atrakcje, kina, knajpy. Dziś czuję się tu całkiem dobrze. Po przyjeździe z lotniska wchodzę na chwilę do warsztatu i doglądam sprzętu. Mecze zaczynają się tu wieczorem, dopiero koło 20:00.

Dziś na szczęście jedziemy u siebie, mieszkam czterdzieści minut od stadionu. Ucinam sobie więc krótką drzemkę, potem budzą mnie na lunch. Angielska papka, ale dla głodnego wszystko jest OK. Jemy, wsiadamy w auto i przygotowujemy się do zawodów. Mecz kończy się późno. Zajeżdżamy do Turka, który do późna w nocy sprzedaje kebaby w budce na trasie do domu. Marzy mi się kotlet z frytkami. I pomidorowa z makaronem. W domu jesteśmy po północy, budzik ustawiam na 8:00. Mecz nie poszedł mi rewelacyjnie, defekt w drugim biegu oznaczał, że kolejnego dnia czeka mnie sporo pracy. Muszę wraz z mechanikiem przygotować sprzęt na dwa kolejne mecze. Wyjazd w piątek i sobotę. Wyruszamy wcześnie, żeby ominąć korki na autostradzie. Po zawodach cztery godziny jazdy do domu. Patrzę na zegarek jest trzecia w nocy, mogę odpocząć do dziesiątej rano. Wstaję o świcie, nie mogę spać. Pomagam mechanikowi pobieżnie umyć motocykle z zeszłej nocy. Nie ma czasu na pełen serwis, w południe wsiadamy w auto i jedziemy na kolejny mecz. Trochę pada, zastanawiam się, czy w ogóle ściganie dojdzie do skutku...

Tor wygląda jednak nieźle, wypogadza się. Zawody rozpoczynają się z opóźnieniem, kraksa w wyścigu szóstym, przerwa, czekamy na wznowienie meczu. Robi się zimno. Ostatni bieg kończy się dopiero przed północą. Szybki prysznic, hot-dog na stacji benzynowej. Jedziemy na lotnisko. Przed Stansted nocą zawsze biegają zające. Setki zajęcy. Dziwny widok. Na terminalu zjawiam się parę minut po trzeciej, nie ma sensu iść do hotelu. Lot do Polski mam o 6:00. Szukam jakiejś pustej ławki, ustawiam alarm w telefonie, walizka służy mi za poduszkę. Standard sobotniej nocy. Za dwie godziny budzi mnie ból kręgosłupa, idę na odprawę. Lotnisko znam już na pamięć. Próbuję uciąć sobie drzemkę w samolocie, ale jakieś dziecko trzy rzędy za mną potwornie płacze. Starty w Anglii mają swoje plusy i minusy. Podszkoliłem technikę, idzie mi lepiej w innych ligach. Nauczyłem się żużla i życia. W środku sezonu mam już jednak trochę dość. Docieram do Polski, odbiera mnie mechanik, wsiadam do auta. Mam tu miejsce do spania, lodówkę, mikrofalówkę. Jest OK. Majster jedzie na stadion, ja wskakuję do łóżka, choć w trakcie jazdy to zarówno niebezpieczne jak i nielegalne.

Słyszałam parę historii zawodników, którzy mieli poważne wypadki, cudem uniknęli śmierci wypadając z podwieszonego łóżka. Nie zastanawiam się nad tym, nie mam sił. Dojeżdżamy na stadion, kupuję parę napojów energetycznych. Siedzę w parkingu i patrzę na innych zawodników. Przez głowę przechodzi mi myśl, żeby powiedzieć trenerowi, że nie dam rady. Zaciskam zęby. W zawodach idzie mi kiepsko. Na starcie wybuchł mi silnik, 4.000 euro w plecy. Rezerwowy motocykl nie spisywał się dobrze. Nie wiem czy chce mi się krzyczeć czy płakać. Z trybun lecą w moją stronę wyzwiska. Pytają za ile sprzedałem mecz. Słyszę, że się skończyłem. Wyjeżdżając ze stadionu grupa kibiców żegna mnie okrzykiem "wypi...". Poznaję kilka twarzy. W zeszłym tygodniu zrobiłem dwanaście punktów, przyszli po autograf. W domu idę prosto do łóżka. Mam trzy dni wolnego, w końcu się wyśpię. W poniedziałek cieszę się domem, we wtorek spotykam się za znajomymi, podnoszą mnie na duchu. W środę nie mogę sobie znaleźć miejsca. Jadę na stadion, odjeżdżam parę kółek. Jest dobrze, pakuję się do Anglii. Muszę jak najszybciej wygrać jakiś wyścig!

Everest moich marzeń

Nie pochodzę z rodziny biednej, ale nigdy nam się specjalnie nie przelewało. Mieszkaliśmy na przedmieściach miasta, tato prowadził własny interes. Żużlem interesował się praktycznie każdy. W szkole na przerwach dyskutowaliśmy o niedzielnych meczach. Jak miałem dziewięć lat, wujek powiedział, że jest nabór do szkółki żużlowej i że ma znajomości, może odkupić jakiś motor. Zawsze mnie ciągnęło do dwóch kółek. Ojciec miał motorynkę i woził mnie dookoła domu. Gdy pojechaliśmy na mini-tor, mama się awanturowała, ale po paru treningach dała za wygraną. Tato i wuj po cichu inwestowali we mnie wszystkie oszczędności, kupili porządny sprzęt. Zdałem licencję, w zawodach młodzieżowych szło mi nieźle. Na treningach zacząłem objeżdżać bardziej doświadczonych chłopaków, trener dał mi szansę pokazać się w lidze. Pamiętam te emocje, krzyk kibiców. Stresowałem się jak cholera, ale zrobiłem siedem punktów. Każdy mnie klepał po plecach, ojciec chodził dumny jak paw.

Szybko przyszli pierwsi sponsorzy, na kolejny rok klub zaproponował mi dobry kontrakt. Rodzice coraz mniej czasu poświęcali na własny biznes, po dwóch latach to ja utrzymywałem dom. Pierwsze sukcesy przyszły szybko i niespodziewanie. Wychodziłem na miasto, a wszyscy się na mnie patrzyli. Proszono mnie o autografy, dziewczyny robiły sobie ze mną zdjęcia. Wynająłem własne mieszkanie. Dziś mam przed sobą jeszcze dwa sezony jako junior. Zmieniłem klub, w okresie transferowej dostałem wiele propozycji. Pierwszy raz w życiu zarobiłem takie pieniądze. W meczach zdobywam tyle samo punktów, co zawodnicy cyklu Grand Prix. Po zawodach "uderzam" do knajpy, ktoś mi stawia drinka, inny następnego. Kręcą się jakieś dziewczyny, widziałem je w parkingu po zawodach. Impreza się udała, budzę się rano na lekkim kacu. Chwilę zastanawiam się jak jej na imię, żeby uniknąć wpadki mówię "mała". "Mała" na szczęście szybko się zawija, pyta kiedy znów się widzimy. Mówię, że zadzwonię. Kasuję numer. Na forach żużlowych coś tam piszę, że gwiazdorzę, że szaleję. Mam do w dupie.

Za parę dni wygrywam kolejny turniej. Wiem, że za każdym razem wyjeżdżając na tor narażam swoje życie. Kumpel złamał wczoraj obojczyk. Mam świadomość, że zdarzają się dużo poważniejsze kraksy. Mnie się jeszcze nic nie stało. Strach jest, ale wolę o tym nie myśleć. Żyję tym, co dzieje się u i teraz. Walczę o mistrza świata juniorów. "Lepiej być nie może, jak będzie się okaże... a że to właśnie jest Everest moich marzeń."*
[nextpage]
Mówią do mnie mistrzu

W swojej karierze przeszedłem już wiele. Był okres młodzieńczych szaleństw, zachłyśnięcia się sławą i pieniędzmi. Później przyszły też pierwsze kontuzje. Niesamowity ból, operacje, rehabilitacje. Z lekarzami w lokalnym szpitalu jestem już na ty. Były wzloty i upadki, generalnie jednak moja kariera potoczyła się nieźle. Byłem mistrzem kraju, teraz też należę do czołówki. Od lat mogę być pewny o dobre kontrakty. Ożeniłem się, mam dwójkę dzieci. Z pewnością przede mną jeszcze kilka dobrych sezonów. Nie myślę, co będzie potem. Pieniądze zacząłem inwestować rozsądnie. Prowadzę mały biznes. Nauczyłem się, że kariera nie trwa wiecznie, a każdy mecz to ryzyko. Wolę, aby moja rodzina czuła się stabilnie. Mam opracowaną rutynę pracy, zatrudniam sprawdzonych mechaników. Nie startuję już w Anglii. Chyba jestem już na to za stary, wolę odpocząć i skoncentrować się na Polsce i Szwecji. Do tego turnieje indywidualne. Kiedyś puchary kolekcjonowała mama, teraz robi to żona. Co roku dorzucam parę nowych.

Raczej jestem z siebie zadowolony, choć mistrzem świata nigdy nie zostałem. Mecze ligowe dostarczają mi wiele satysfakcji i adrenaliny. Gdy wygrywamy mecze, a dziesięć tysięcy kibiców skanduje moje nazwisko, to zawsze budzi się takie uczucie w środku, które trudno opisać słowami. W zeszłym tygodniu innym kolegom z drużyny nie szło. Mecz był ważny, trener chodził zdenerwowany, prezes pokrzykiwał. Młodsi chłopacy na mnie patrzyli, starałem się coś podpowiedzieć, pomóc. Wygraliśmy rzutem na taśmę. Przed ostatnim biegiem był remis, w ostatnim wyścigu dowiozłem z kolegą 5:1. Stadion wrzał. Jeszcze na torze podbiegli do nas inny zawodnicy, mechanicy, działacze. Dosłownie ściągnęli mnie z motocykla i wyrzucili kilka razy do góry. Krzyczałem jak głupi. Kibice świętowali, jest feta. Ktoś śpiewał "we are the champions", klubowy majster mówi mi "jesteś bogiem mistrzu". Jestem bogiem.

Stadion powoli ucichł, poszedłem pod prysznic, mechanicy zapakowali sprzęt do auta. Wróciłem do domu w nocy, żona nie spała. Córka miała grypę, mocno gorączkowała. Powrót to rzeczywistości. Po sezonie łapię się na tym, że w niedzielę idę załatwić parę spraw w banku i wyklinam w myślach, gdy widzę, że jest zamknięty. W domu nie wiem, co ze sobą zrobić. Żona każe mi wynieść śmieci. Żartuje, że jak chcę to mogę to zrobić z medalami na szyi, bo teraz jestem tylko mężem, a nie mistrzem żużla. Dla mnie poświęciła własną karierę zawodową. Została w domu, zajęła się wychowaniem dzieci, czuwa nad pracą teamu. Czasami narzeka, że mnie ciągle nie ma. Lubię jej robić prezenty. Na lotnisku kupię jakiś perfum, fajny kosmetyk. Po sezonie wszyscy jedziemy na egzotyczne wakacje. Nie narzekam, żyje nam się dobrze.

Show must go on

Żużel przestał sprawić mi radość kilka lat temu. Zawsze żyłem dość rozsądnie, odkładałem fundusze, aby po zakończeniu wrócić do rodzimego kraju, kupić dom... Były lata, gdy szło mi naprawdę nieźle, wiem, co to smak Grand Prix. Pierwszy kryzys przyszedł, gdy przy pełnej prędkości wjechał we mnie kolega z drużyny, upadłem na tor z ogromnym impetem. Złamałem obojczyk i łopatkę w kilku miejscach. Ból był nie do zniesienia. Lekarz spartaczył robotę, musiałem przejść kolejną operację, a później jeszcze następną. Sezon z głowy.

Po tej kraksie trochę wyluzowałem, w głowie coraz częściej zapalała mi się czerwona lampka. W domu też nie było najlepiej. Żona nie rozumiała mojej frustracji, zadecydowaliśmy o rozwodzie. Sport sprawiał mi coraz mniej przyjemności, pojawiła się rutyna. Finansowo czułem się stabilny, mogłem rozważyć różne opcje i bez pośpiechu zadecydować, co zrobić z przyszłością. Co prawda miałem kilka niedokończonych spraw, jeden klub zalegał mi z płatnościach za dwa sezony wstecz. Rozmawialiśmy przez prawników. W pewnym momencie coś się we mnie wypaliło. Usiadłem na motocyklu i czułem, że nie chcę, ale muszę. Taka postawa była niebezpieczna zarówno dla mnie, jak i kolegów z toru. W jednej sekundzie zadecydowałem – to koniec. Podziękowałem kibicom, promotorom.

Pamiętam, że do domu podwoził mnie kumpel z drużyny. Wytłumaczyłem mu powody mojej decyzji. Powiedział, że sam coraz częściej myśli o zakończeniu kariery, ale na razie nie ma na tyle odwagi. Minęły dwa tygodnie od naszej rozmowy. Ja siedziałem w domu i planowałem kolejne kroki w życiu, a on startował w zawodach. Zaliczył upadek, nie wyglądało to poważnie, ale karetka odwiozła go do szpitala. Stamtąd zaczęły napływać nieciekawe wiadomości, aż w końcu ktoś zadzwonił i powiedział, że jego już nie ma. Przez kilka dni nie wiedziałem, co ze sobą począć. Pół roku szukałem rozwiązania, sposobu na życie. Jesienią wznowiłem treningi.

Od autorki:
Bycie profesjonalnym żużlowcem to narkotyk. W karierę inwestuje się wszystko – czas, pieniądze, zdrowie. Jednak wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, ze swoimi słabościami i talentami. Każdy ma tylko jedną szansę, jedną karierę, jedno życie. Od indywidualnych wyborów zależy, jak się je wykorzysta.

Niedawno minęła dziewiąta rocznica śmierci Roberta Dadosa. Pamiętam napis, który widniał na jego kasku. "Życie to jazda".

Sandra Rakiej

* Paktofonika -  Lepiej być nie może

Źródło artykułu: