Rybniczanin był tego dnia (23 lipca br.) zdecydowanie najlepszym zawodnikiem rzeszowskiej rundy MDMP, prezentując się niczym człowiek z innej planety. Były to zawody młodzieżowe, więc trudno jeszcze dziś mówić o narodzinach gwiazdy. Zresztą znając ojca (i zarazem menedżera) młodego Kacpra wiem, że byłby się na pewno obruszył, gdyby zdolnego jego syna przedwcześnie stawiać na piedestał. "Miras" (Mirosław Woryna) stawia bowiem na zrównoważony rozwój swojej pociechy, tak w wymiarze czysto ludzkim, jak i sportowym. To jest w Rybniku swego rodzaju novum. Ileż to bowiem nazwisk wychowanków z Rybnika przewinęło się w ostatnich latach przez rubryki programów zawodów żużlowych? Dodajmy, nazwisk żużlowców określanych jako bardzo zdolnych, dobrze rokujących, a nie wiedzieć czemu ni stąd ni z owąd zatrzymanych w rozwoju. Może zbyt szybkie było nimi olśnienie, a potem zabrakło pomocnej dłoni w decydujących o przyszłości chwilach? Zbyt pospieszne odejścia do innych klubów, gdzie siłą rzeczy bez utrwalonej na jako takim poziomie dojrzałej klasy trafiali prędzej czy później w obcych klubach na margines rezerw, bo sentymenty zostały niczym ciuch porzucony nad rzeką Rudą.
Nazwiska tych, którym zbyt szybko się wydawało, że są już wystarczająco dobrzy, by świat zawojować? Albo tych, którym w tym miejscu zbyt szybko podziękowano? Proszę bardzo - oto oni.
Mariusz Węgrzyk bił już w Rybniku starych wyjadaczy w wieku 16 lat, lecz oddany potem na służbę do Wrocławia, owszem kilka razy pokazał jeszcze lwi pazur (wygrane z gwiazdami zagranicznymi, gdy jeszcze mało komu to się udawało, zwycięskie po przepięknej walce pojedynki z Robertem Dadosem - dla przykładu), ale potem tułanie się po innych klubach, coraz słabsza odporność psychiczna i takież wyniki. Szkoda tego wielkiego talentu na miarę rybnickich muszkieterów lat 60.
Zbigniew Czerwiński miał niezwykłą lekkość, dar finezji na żużlowym motocyklu, a przy tym cechowała go niesłychana waleczność, redukująca skutki słabszych startów. Mógł zawojować żużlowy świat, ale zabrakło we wszystkim rozważnych decyzji, mądrych ludzi w pobliżu, no i wreszcie szczęścia, bo pech prześladował "Sałatkę" niemal od początku. Wyszkolony w Rybniku, wskutek nieporozumień licencję robił w częstochowskich barwach. Przechodząc od klubu do klubu coraz to bardziej tracił sportowo i życiowo, a na domiar złego te upadki… Kto dziś jeszcze pamięta, by pochylić się nad superzdolnym żużlowcem, którego czas chyba już niestety przeminął?
Rafał Szombierski trwa do dziś na żużlowej scenie, nawet miewa brawurowe występy od czasu do czasu. To są już tylko porywy gwiazdy do końca nierozpromienionej. W tym przypadku też zbyt szybko młodzian uwierzył we własne siły i możliwości - niesamowite dodajmy. Jest to krystaliczny talent, lecz w ogromnej mierze zaniedbany. Że się go nie da w żaden sposób okiełznać? Być może - tacy też są. Pamiętamy z przeszłości choćby Józefa Jarmułę, który był tak samo porywający jako żużlowiec, ale skonfliktowany stale ze środowiskiem, pełen sprzeczności, mający w nosie dyscyplinę, nakazy, zakazy i ograniczenia, a uwielbiany przez widzów.
Śp. Łukasz Romanek to temat na osobne opowiadanie, co niebawem (zbliżający się turniej jego pamięci) uczynię. Trudno jednak oprzeć się refleksji, że zabrakło dobrego ducha, opiekuna, Anioła Stróża, który by młodego wrażliwego Romanka odwiódł od Złego.
Tylko wychowanek trenera Jerzego Gryta Roman Chromik jakoś przetrwał w Rybniku do dziś, jest więc swego rodzaju pomostem pokoleń. Cieszy obecność Michała Mitki. Wspomnieć też wypada Kamila Cieślara, który wyszedłszy z Rybek, jednak do rodzinnego Rybnika ostatecznie nie trafił, a w Częstochowie uległ ciężkiemu wypadkowi, co przerwało wielce obiecującą karierę. Pytanie bez odpowiedzi - gdzie pogubiły się zdolne jednostki Przemysława Pyzika, Patryka Pawlaszczyka, Sławomira Pysznego, braci Rafała i Kamila Flegerów? Czy gdyby na początku swych karier napotkali warunki zbliżone do tego co mamy w Toruniu, Zielonej Górze czy Lesznie (no i ludzi kompetentnych), to czy nie byliby dziś czołowymi żużlowcami polskich lig żużlowych?
Dokładnie 40 lat temu nieżyjący już dziadek Kacpra, Antoni Woryna, startował w lidze brytyjskiej, przecierał Polakom w Anglii na nowo szlaki po wielu latach nieobecności, chętnie potem wykorzystywane przez następców, z których najsławniejsi to Edward Jancarz i Zenon Plech. W Poole i nie tylko tam do dziś pamiętają heroicznego Toniego, pierwszego Polaka, który stanął na podium mistrzostw świata w konkurencji indywidualnej (1966), który to wyczyn dziadek Kacpra jeszcze powtórzył cztery lata później, w 1970 roku. Jeden z najwybitniejszych polskich żużlowców w historii marzył o karierze żużlowej wnuka. Antoni wraz z Mirkiem, swoim synem, zaraz po urodzeniu Kacpra uknuli spisek w tajemnicy przed mamą Kacpra i jego babcią, że będą usilnie zabiegać, by wychowywać małego Worynę na wielkiego żużlowca. Zawiązał się jedyny w swoim rodzaju team: dziadek miał być jego trenerem, a ojciec menedżerem. Dwaj spiskowcy od pierwszych miesięcy dbali więc o szeroko rozumiane wychowanie fizyczne maleńkiego następcy - chłopak ochoczo to łapał. Niestety, gdy Kacperek skończył piąty rok życia, śmierć okrutna dopadła jego dziadka, a sławnego w świecie żużlowca, Antoniego Worynę. Mirek jednak pamiętał o wspólnym postanowieniu i ze zdwojoną siłą, choć dyskretnie robił swoje. Był więc pełen sukcesów rozdział miniżużla, gdzie pod okiem trenera Antoniego Skupienia Kacper pokazał, że więcej już się tam nie nauczy, zgłaszając tym samym aspiracje do dorosłego speedway’a.
Tak oto marzenie dziadka zaczyna się ucieleśniać. To jednak dopiero początek drogi, co świetnie czuje Mirosław, ojciec Kacpra. Studzi emocje, pomny doświadczeń wymienionych wyżej gwiazd niespełnionych, powstrzymuje zapędy rogatej duszy syna. Kochani, trzymamy za Was kciuki!
Stefan Smołka