Dziś w dobie profesjonalizmu przemieszczają się po Polsce czy Europie albo samolotami, albo też prywatnymi busami, które stanowią atrakcje same w sobie. Często wielobarwne, obklejone logotypami sponsorów, wizerunkami samych zawodników itp. Budzą zaciekawienie kibiców, kiedy tylko pojawią się na ulicy miasta. W środku często bywają bogato wyposażone stanowiąc skrzyżowanie mini domu z mini warsztatem. Bo też przy życiu "na walizkach" w trakcie sezonu bus dla zawodnika jest takim drugim domem. Ale nie zawsze przecież tak było…
W pionierskim powojennym okresie, kiedy to zawodnicy ścigali się jeszcze na motocyklach przystosowanych, często na zawody przyjeżdżali… tymi właśnie maszynami, demontując na czas wyścigów niektóre części. Tak na przykład uczynił Stanisław Brun, posiadacz żużlowej licencji numer 1 w naszym kraju, który na zawody do Chorzowa w czerwcu 1946 roku przyjechał z Warszawy sportowym motocyklem. Kiedy zaczęły się rozgrywki drużynowe często ekipy podróżowały wspólnie ciężarówkami, siedząc na tzw. pace tuż obok stojących motocykli żużlowych. O wygodach w takim wypadku trudno mówić. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem była podróż samochodem osobowym. Auto z charakterystyczną przyczepką zapakowaną motocyklami stało się stałym pejzażem zawodniczych podróży już w latach 50-tych i pozostało nim na długie kilkadziesiąt lat. - Wsiadaliśmy po czterech, pięciu do takiej Syrenki, pakowaliśmy motocykle do przyczepki i hajda gdzieś do Europy na zawody. Tak potrafiliśmy pokonywać tysiące kilometrów w ciągu kilkudziesięciu godzin. Nikt nie narzekał na niewygody - wspominał w latach 90-tych swoje dalekie, zagraniczne eskapady sprzed wielu lat Florian Kapała.
Niekiedy bywało dosyć zabawnie. Niektórzy zawodnicy potrafili jechać na zawody maluchem, w którym motocykl podróżował, oczywiście w częściach w środku samochodu. A i mechanik jeszcze się zmieścił! Takim specem był między innymi Marian Wardzała. Dziś trudno w to uwierzyć, ale w podróżach żużlowców przed laty dużą rolę odgrywały Polskie Koleje Państwowe. Jeszcze raz przyjrzyjmy się przygodom Mariana Wardzały, który w swoich wspomnieniach tak opisał samotne podróże na turnieje: - W mojej gestii było przewiezienie motocykla ze stadionu Unii na dworzec główny w Tarnowie. Szukałem kogoś, kto by go dostarczył. Czasami sam ładowałem sprzęt na ciągnik i zawoziłem. Na dworcu czekałem na wagon pocztowy. Gdy podjechał, z reguły słyszałem: Proszę poczekać, tu podjeżdża wózek z pocztą. Wyładowywali kilka wózków i wtedy mogłem wpakować motocykl. Brałem torbę i szedłem do wagonu. Miejsca już dawno nie było, więc siadałem na torbie na korytarzu i jechałem do Gdańska, do Gorzowa… Zazwyczaj podróżowałem całą noc. Na miejscu z dworca prowadziłem motocykl na stadion.
Podobną historię opowiadał mi przed laty Zdzisław Dobrucki, który za pośrednictwem PKP podróżował kiedyś na zawody z Leszna do Rzeszowa. Po turnieju, który nieco się przedłużył spóźnił się na pociąg i całą noc przesiedział na motocyklu na peronie dworca w Rzeszowie czekając na następny, który odjeżdżał dopiero rano. Ot, takie były uroki tamtej epoki. Osobnym rozdziałem były wyjazdy drużyn klubowych na mecze, na które wypożyczano autokary, niektóre kluby miały do dyspozycji swoje autobusy. Takie wspólne wyjazdy w wygodnych warunkach miały tez i taką zaletę, że bardzo mocno integrowały drużynę. Jeszcze w latach 90-tych na potrzeby swojej, krótko istniejącej drużyny, taki właśnie specjalny autobus zakupił Piotr Rolnicki. Z przodu znajdowały się miejsca siedzące dla zawodników, trenera i działaczy, natomiast z tyłu było specjalne miejsce służące do transportu motocykli żużlowych. Epoka wspólnych autokarowych wyjazdów skończyła się wraz z początkiem profesjonalizacji sportu żużlowego. Kluby kontraktowały zawodników z całego kraju i świata, każdy mieszkał w innym miejscu, skąd dojeżdżał na mecz i po którym wracał do siebie. Zawodnicy z czasem sami przejęli na swoje barki obowiązek dotarcia na stadion, otrzymując za to ustalony w kontrakcie ekwiwalent.
To już jednak nie były osobowe autka z przyczepkami, ale mniej lub bardziej "wypasione" busy. Wśród nich absolutnym hitem pierwszej połowy lat 90-tych był dom na kółkach Szweda Tony'ego Rickardssona. Było tam dosłownie wszystko co potrzebne jest do wygodnego, niezależnego życia w drodze po całej Europie, łącznie z kuchnią, łazienką z natryskiem, toaletą, osobną dwuosobową sypialnią oraz salonikiem, w którym można było przyjąć gości. Nad szoferką były jeszcze miejsca sypialne dla dwóch osób, a z tyłu oczywiście pomieszczenie na motocykle łącznie z mini warsztatem. Samochód był wyposażony nawet we własny agregat prądotwórczy! Miałem okazję podróżować słynnym na cały żużlowy świat autobusem Rickardssona, który budził prawdziwą sensację wszędzie tam, gdzie się pojawił. Ricki zabrał mnie nim kiedyś z Tarnowa na derbowe spotkanie Unii w Rzeszowie ze Stalą. Poprosił tylko, abym wchodząc do saloniku, gdzie spędzić miałem niedługą podróż siedząc przy stole, zdjął buty. Jak w domu!
Robert Noga
Jesteś kibicem "czarnego sportu"? Mamy dla Ciebie fanpage na Facebooku. Zapraszamy!