Na tej podstawie oceniają zadowolenie, a nawet stan majątkowy grup społecznych. W Gorzowie są chyba nader zadowoleni i na kasę specjalnie nie narzekają, skoro jeden z moich tamtejszych przyjaciół zaproponował mi kilka dni temu zakład. Ów przyjaciel, dusza człowiek, twierdził, że w niedzielnym meczu na szczycie ekstraligi jego "Staleczka" rozjedzie jak wałkiem "Jaskółki" z Tarnowa różnicą minimum 16 punktów. Zakład podjąłem, bo u nas w Galicji honor droższy jest pieniędzy, inna sprawa, nie ryzykowałem w moim odczuciu przecież zbyt wiele. Trochę buntowała się jedynie moja wątroba, bo przedmiotem zakładu był, jak się Czytelnicy zapewne domyślają, drogi alkohol w zacnych ilościach, ale i z wątrobą doszedłem jakoś do ładu tłumacząc jej, że przecież nie będę spożywał wykwintnego trunku w samotności.
[ad=rectangle]
I stało się, jak się stało. Unia w Gorzowie nie tylko nie poległa z kretesem, ale pokazała swoją moc, pokonując bardzo dobry przecież zespół, z uzasadnionymi ambicjami. Jak to się dzieje, że tarnowianie wyraźnie niedoszacowani przez fachowców przed sezonem leją na ten moment wszystkich i wszędzie? To proste. Są drużyną przez duże "D". Bez wewnętrznych konfliktów, dobrze prowadzoną i przede wszystkim silną oraz wyrównaną personalnie. W ubiegłym tygodniu mecz w Tarnowie przeciwko Unibaksowi nie wyszedł Krzysztofowi Buczkowskiemu, a prawdziwą gwiazdą był Artiom Łaguta. W niedzielę Rosjanin pojechał słabo, za to Buczkowski był ojcem wygranej. Greg Hancock zawstydza rywali, których śmiało mógłby być tatą, Martin Vaculik miał genialny początek i chociaż teraz nie jest już tak skuteczny, to i tak punktuje, że daj Boże zdrowie, podobnie jak Janusz Kołodziej. Kacper Gomólski uczynił olbrzymią progresję jeśli chodzi o ligowe wyniki w porównaniu z poprzednimi latami a na dokładkę jeszcze, na razie w Tarnowie na swoim torze, ładnie poczyna sobie drugi junior Ernest Koza.
Efekt jest taki, że u siebie podopieczni Cieślaka robią co chcą, a na wyjazdach za wyjątkiem meczu w Toruniu zawsze uzbierają ponad 45 punktów, co oznacza wygraną. W efekcie pierwsze miejsce po sezonie zasadniczym mają zapewnione. Ale do pełni szczęścia daleka droga, play-off to jest jednak inna bajka, a że żużel bywa nieprzewidywalny wie każde dziecko, które przynajmniej kilka razy pojawiło się na stadionie. Tak więc na pytanie zadane w tytule felietonu będziemy mogli odpowiedzieć dopiero po rewanżowym, finałowym spotkaniu. A na razie mamy dwutygodniową przerwę, a w niej pierwsze w historii Indywidualne Międzynarodowe Mistrzostwa Ekstraligi. Na wzór podobnych, które onegdaj wymyślono w Wielkiej Brytanii. Wprawdzie nie jestem z reguły entuzjastą "patentów" zagranicznych adoptowanych do polskich realiów, bo jak uczy historia, ta adaptacja zazwyczaj przebiega ciężko i często trzeba z tych pomysłów dosyć szybko rezygnować, ale ten pomysł wydaje się ciekawy. Pod warunkiem oczywiście, że wszyscy zawodnicy podejdą do tej rywalizacji poważnie.
Mam tylko jedno zastrzeżenie. Nie jestem przekonany, czy klucz doboru zawodników: po dwóch z każdego klubu według zasady: najlepszy Polak i najlepszy obcokrajowiec, jest właściwy. Taka zasada nominacji na zawody eliminuje bowiem przynajmniej kilku naprawdę świetnych zawodników, którzy z pewnością dodaliby zawodom wiele kolorytu a może odegrali w nich czołową rolę. Nie zobaczymy więc w zawodach Grega Hancocka, Artioma Łaguty, Piotra Protasiewicza, czy Emila Sajfutdinowa, a więc żużlowców nietuzinkowych ze TOP-u polskiej ekstraligi. Myślę, że po prostu najprostszym i zarazem najlepszym rozwiązaniem byłoby nominowanie do mistrzostw szesnastu zawodników z najlepszymi średnimi biegopunktowymi. Wtedy nie byłoby żadnych wątpliwości. Ale to melodia na przyszłość. Cieszmy się żużlem.
Robert Noga