Robert Noga: Żużlowe podróże w czasie (134): Zawracanie głowy, czyli pierwsze MŚP biało-czerwonych

 / Na zdjęciu: zawody żużlowe sprzed lat (fotografia poglądowa)
/ Na zdjęciu: zawody żużlowe sprzed lat (fotografia poglądowa)

Była to chyba jedna z najbardziej kontrowersyjnych i kuriozalnych decyzji polskich działaczy w historii tego sportu. Na półfinał pierwszych mistrzostw świata par wysłali weteranów z zaplecza.

W tym artykule dowiesz się o:

Gdy ci wywalczyli awans, w "nagrodę" finał oddali walkowerem! Był rok 1970, na horyzoncie pierwszy finał Indywidualnych Mistrzostw Świata w Polsce, na który czekaliśmy z olbrzymi nadziejami i ambicjami. Ten wrześniowy turniej we Wrocławiu, w którym z urzędu miało startować aż sześciu biało-czerwonych przesłaniał wszystko i wszystko zostało jemu podporządkowane. Rozbudowane do niebotycznych rozmiarów turnieje o Złoty Kask objęły aż 32 zawodników, wśród których miało się znaleźć sześciu szczęśliwców, wytypowanych na Wrocław.
[ad=rectangle]
A tutaj akurat władze FIM-u wprowadziły do kalendarza nową imprezę - Mistrzostwa Świata Par. Wyglądało jednak na to, że w obliczu polskiego finału IMŚ nikt w GKSŻ do nowej imprezy nie miał głowy. Do udziału w półfinale w Mariborze wytypowano więc, na odczepnego dwóch weteranów: Mariana Spychałę ze Stali Rzeszów i Pawła Mirowskiego z Gwardii Łódź. Obydwaj nie byli oczywiście w kraju postaciami anonimowymi. 38-letni Spychała kończył już sportową przygodę, którą zaczynał jeszcze na przełomie lat 40-50-tych w Kolejarzu Rawicz. Ze Stalą Rzeszów był mistrzem Polski w roku 1961, ale indywidualnie wielu sukcesów nie odniósł, kilka razy startował w finale IMP, bez medalowego dorobku. Mirowski - rówieśnik Spychały, tylko raz w 1957 roku awansował do finału IMP. W sezonie 1970 obydwaj jeździli wówczas w klubach II-ligowych i nie należeli nawet do szerokiej krajowej czołówki.

Najlepszym dowodem na to były rozegrane na początku maja ćwierćfinały Indywidualnych Mistrzostw Polski. Już ta niska poprzeczka okazała się dla nich nie do przeskoczenia. W ćwierćfinale w Tarnowie Mirowski zajął dziewiąte, a Spychała dziesiąte miejsce, odpadając z dalszej rywalizacji. Katowicki "Sport" mocno utyskiwał: - Ćwierćfinały IMP zakończyły się kilkoma niespodziankami. Największą w ujemnym tego słowa znaczeniu sprawili Spychała ze Stali Rzeszów oraz Mirowski z Gwardii Łódź. Obydwaj zawodnicy zakwalifikowani przez GKSŻ do reprezentowania Polski w półfinałach MŚ w jeździe parami, w ogóle nie zakwalifikowali się do półfinału IMP. Mamy nadzieję, że po tym występie GKSŻ zrewiduje swoją decyzję i wyznaczy na wyjazd do Mariboru takich żużlowców, którzy będą godnie reprezentować nasze barwy.

Obawiając się kompromitacji w Jugosławii prasa podkreślała fakt, że eksperyment GKSŻ ze składem jest wielce ryzykowny, bowiem wspomnianej dwójki nie ma nawet w szerokiej kadrze zawodników powołanych na turnieje o "Złoty Kask". A nagabywany na tę okoliczność znany działacz Robert Nawrocki wznosił się w prasowych wypowiedziach na szczyty dyplomacji: - Nie mieliśmy innego wyjścia. W okresie kiedy będziemy w drodze (na półfinał w Mariborze, przyp.RN) członkowie rozszerzonej kadry narodowej muszą startować w zawodach o Złoty Kask oraz w mistrzostwach ligi. Dlatego nie mogliśmy z nich korzystać. Mirowski i Spychała pod kierownictwem Nawrockiego pojechali więc do Mariboru, a tam na miejscu okazało się, że nie mieli się czego obawiać, konkurencja była bowiem dosyć słaba. Z liczących się wówczas w speedwayu nacji przyjechali jedynie Czesi, w efekcie skład turnieju trzeba było uzupełnić ekipami Włoch oraz drugiej drużyny gospodarzy.

Biegi z tymi ekipami traktowano, jak wynika z relacji prasowych, jako towarzyskie. W efekcie nasza para bez problemów wywalczyła awans do finału, przegrywając jedynie z czeskim duetem Jiri Stancl - Vaclav Verner, który zgromadził komplet punktów. Biało-czerwoni przegrali bieg z Czechami, zremisowali z Austrią, bo Mirowski zerwał taśmę, a pozostałe wygrali podwójnie. - Polacy przewyższali rywali przede wszystkim lepszym opanowaniem maszyny na wirażu. Zwłaszcza Spychała imponował spokojem i rozwagą - pisał w sprawozdaniu z imprezy Alfred Sojka. - Wysłano nas na pożarcie, a my sprawiliśmy sporego psikusa i nasze władze nie wiedziały co z nami zrobić. W końcu podjęły decyzję, aby na finał nas w ogóle nie wysyłać. To było bardzo przykre, bo przecież ten awans uczciwie wywalczyliśmy na torze - opowiadał mi po latach jeden z bohaterów tamtych wydarzeń Marian Spychała.

Finał MŚP w Malmoe wygrali Nowozelandczycy Ivan Mauger i Ronnie Moore. "Sport" w relacji z zawodów pozwolił sobie na taką oto dygresję. - Na marginesie MŚP trzeba wspomnieć, że prawo startu w finale wywalczyła również polska para Spychała - Mirowski. Niestety na turniej finałowy nie pojechali. Działacze stwierdzili, że zawodnicy nie gwarantowali swym poziomem sportowym wywalczenia czołowej pozycji. Regulamin mistrzostw dopuszczał możliwość zmiany 1 zawodnika, a gospodarze imprezy - Szwedzi zgodzili się nawet na przysłanie do Malmoe zupełnie innej pary. W takiej sytuacji Polska powinna być reprezentowana w finale. Rok później finał MŚP odbył się w Rybniku i tym razem o ulgowej taryfie dla tej imprezy mowy być oczywiście nie mogło, chociaż kontrowersji przy wyborze duetu gospodarzy nie brakowało. Andrzej Wyglenda i Jerzy Szczakiel zdobyli dla Polski złote medale wygrywając turniej z kompletem punktów! To już jednak zupełnie inna historia...

Robert Noga

Komentarze (3)
avatar
sympatyk żu-żla
28.09.2014
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Nie tylko w tym czasie GKSŻ skompromitowało siebie i ten piękny sport nadal ten proceder trwa. 
avatar
yes
28.09.2014
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Lubię takie informacje. Nie, że Polska odpuściła finał lecz zawierające dawne historie. Dodam, że na ten finał nie pojechała też Austria. Były to pierwsze MŚP. 
avatar
Szalony Jacek
28.09.2014
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Jak widać, GKSŻ lubiła kompromitować polski speedway od zawsze :)