Stefan Smołka: Ostatnia runda Małego Wojownika

W tę sobotę odbył się pogrzeb Henryka Glücklicha, "Małego Wojownika" żużlowych torów. Pożegnaliśmy jedną z najbardziej porywających postaci polskiego żużla.

W tym artykule dowiesz się o:

Życie nie szczędziło mu trudów, od najmłodszych lat. Aż do samego końca. Dziś już takich karier, w realiach współczesnego speedway’a, praktycznie być nie może. Kto dziś pochyli się nad ambitnym, niepokornym gołodupcem, któremu lata lecą, a on wskutek kontuzji stoi w miejscu, gdy żaden regulaminowy parasol go nie chroni? Był tylko tzw. nos szkoleniowca i mądrość działaczy. Wystarczyło. Dziś nie masz kasy - rodziców, możnych sponsorów - wypadasz z gry… Do widzenia.

Henryk Glücklich urodził się w Rybniku w niezamożnej rodzinie, dokładnie 22 stycznia 1945 roku, gdy front Armii Czerwonej zatrzymał się pod Rybnikiem. Huk wybuchających bomb i świst pocisków nie był mu obcy od pierwszych godzin życia. Wychowywał się na Zamysłowie, dzisiejszej dzielnicy Rybnika, całkiem blisko starszego kolegi Antka Woryny. Dzieliło ich kilkaset metrów, stopień zamożności i cztery lata życia. Antek już szpanował na swojej Jawce, gdy Heniu zadowolić się musiał poskładanym z rupieci rowerem. Antek trenował na stadionie, Heniu dopiero o tym marzył. Antek zaczął jeździć i wygrywać, Heniu w kufajce obok Józefa Jarmuły stawiał pierwsze kroki pod okiem Józefa Wieczorka. Trener nawet przez chwilę nie wątpił, że z tej mąki będzie chleb. Gdy Heniu zostawał mistrzem świata w Rybniku (DMŚ’69) Antek Woryna, już wtedy dwukrotny mistrz świata, bił koledze brawa z wysokości trybun, gdyż właśnie leczył świeże rany.

Henryk Glücklich na Wembley
Henryk Glücklich na Wembley

Pierwsze żużlowe próby Henryka związane były jednak z innym nazwiskiem. Karol Philipp był bratem żużlowca, reprezentanta Polski Mariana Philippa, a prowadził dobrze prosperujący warsztat motocyklowy przy dawnym rybnickim targowisku (dziś pl. Armii Krajowej). Do niego zjeżdżali najlepsi, bracia Chimek i Erwin Maj, Staszek i Jasiu Tkocz, Stefan Lipp, Roman Wieczorek, Bogdan Berliński, Karol Peszke, a także najmłodsi Alojzy Norek, Waldemar Motyka, Antoni Woryna, Andrzej Wyglenda, Stanisław Bombik, Jerzy Gryt.

Motor po naprawie trzeba było wypróbować. Heniu z czasem brał to na swoje barki – i była korrida. Gaz zawsze do dechy, oczywiście bez tłumika, okolica zamierała w trwodze. Pamiętam te ryki, bo wychowałem się bardzo blisko tego miejsca (okolice ul. Młyńskiej) - dla rybnickiego żużla kultowego. Pomijając przedwojennych herosów, tam nauczyli się jeździć, m.in. także Andrzej Tkocz, Grzegorz Szczepanik i Stanisław Kilian. Ścigali się między pustymi straganami. Podejmując normalne treningi na stadionie byli już wyraźnie do przodu. Tak było i z Heniem. Jego starszy kolega z pracy w firmie Peberol, nieżyjący już dziś p. Zygmunt Cyrus opowiadał, że tylko raz dał się gdzieś podwieźć przez Henia na motocyklu. Pożałował tego prędko. W połowie drogi poklepał ”szofera” i zrezygnował z dalszej jazdy. Powiedział, że to jest ponad jego psychiczną wytrzymałość.

Wiosną 1963 roku Heniu razem z Janem Berlińskim (brat Bogdana) trafił do Bydgoszczy. Mieszkał na stadionie, normalnie pracował, trenował po pracy. Trafił do wojska, ale zanim został milicjantem trochę się naszukał pracy i nagłodował. W żużlowej Polonii było kogo podpatrywać i na kim się wzorować. Byli starzy mistrzowie Mietek Połukard i Edward Kupczyński, Stanisław Witkowski, bracia Świtałowie. Kilka trudnych lat zajęło mu wybicie się na lidera Polonii. Pierwszy tzw. mały komplet 11 punktów z jednym bonusem w 4 startach zdobył w meczu z KS ROW, a podziwu swego nie krył m.in. ziomal z Zamysłowa Antoni Woryna.

Każdy przyjazd Henia meczom w Rybniku dostarczał dodatkowego smaczku. Red. Jan Ciszewski już na długo przed każdym meczem z Polonią ekscytującym głosem zapowiadał przez mikrofon bratobójcze pojedynki na torze. I walka była zawsze gwarantowana. Glücklich był mistrzem orbity, jak szedł po bandzie, to dechy trzeszczały. W ten sposób wygrał wiele wyścigów, w tym ten najważniejszy, XIII, poniekąd decydujący o tytule mistrzów świata dla polskiej reprezentacji w 1969 roku, kiedy to niesamowitą szarżą wyprzedził zdumionego tym faktem Ivana Maugera.

Wbrew swojemu nazwisku, które w języku niemieckim oznacza szczęściarza, człowieka szczęśliwego, Henryk Glücklich zawsze miał pod górkę. Gdy koledzy - sąsiedzi na Zamysłowie zjeżdżali i skakali z wysokiego nasypu kolejowego na nartach, to on nie mając takowego sprzętu, sam sobie skonstruował narty z zakrzywionych deseczek po beczce. Raz się wywalił na tych swoich niby nartach tak, że koledzy chwytali się za głowy, jak on to przeżył. W latach 1969-1976 nie schodził poniżej piątej średniej w lidze, a w 1969 i 1971 miał najwyższą. Mimo to nigdy nie został indywidualnym mistrzem Polski. Straszliwy pech, defekt motocykla w ostatnim starcie pozbawił go pewnego tytułu podczas finału w Bydgoszczy, w 1972 roku. Wcześniej bez trudu pokonał i fartownego mistrza Zenona Plecha i wicemistrza Pawła Waloszka. "[…] nie mogę pohamować łez żalu, które lecą ciurkiem z oczu" – wspominał po latach. Poza złotem drużynowym z reprezentacją Polski miał cztery brązowe medale DMŚ, trzy razy reprezentował Polskę w finałach IMŚ. Ale i tu miał pecha, najwyżej plasując się we Wrocławiu, IMŚ’70, na piątym miejscu.

Kontrakt na Wyspach (Reading 1978) załatwił sobie sam, bo, choć ubóstwiany przez kibiców, to z działaczami miał często na pieńku, zawsze należał do niepokornych wobec ich niekompetencji. Uzyskał zgodę pod warunkiem obecności na pięciu meczach Polonii w lidze. Do Polski przyjeżdżał na własny koszt, przywożąc kolegom części zamienne, tak bardzo w kraju deficytowe.

Henryk Glücklich zakończył karierę w 1981 roku, nie widząc już dla siebie jako sportowca miejsca w nowej rzeczywistości. Poświęcił się karierze syna Piotra i ten ur. w 1966 roku chłopak robił wyraźne postępy (medale młodzieżowych mistrzostw kraju). Henryk uważał, że syna traktowano w bydgoskim klubie po macoszemu. Dochodziło do ostrych spięć. W takich warunkach młody Piotr przestał być żużlowym następcą sławnego ojca. W połowie lat 90. Henryk wyjechał z Polski na stałe, wracając tylko sporadycznie na stare bydgoskie "śmieci". Wygrywał nawet turnieje weteranów. Niestety, znów entuzjastycznie witany przez kibiców, twierdził, że nie był osobą mile widzianą w środowisku działaczy z Bydgoszczy, co powtarzał w rozmowach z kolegami, m.in. tymi z Rybnika.

W Niemczech podjął pracę, by dopracować do emerytury. Wreszcie doczekawszy jej, zapadł na straszną wycieńczającą chorobę. Tę walkę przegrał 23 września br. przenosząc się do lepszego ze światów. Wierzymy, że tam jest już Glücklich – wolny od trosk. Szczęśliwy naprawdę.

Stefan Smołka

Źródło artykułu: