Marcin Kuźbicki: Zgwałcone marzenie

Gdy 20 lipca 2003 roku Stefan Andersson jako ostatni przekroczył metę 15 wyścigu meczu WKM - Start, nie przypuszczałem, że następne odkręcenie manetki gazu w moim mieście ujrzę dopiero za 12 lat.

W tym artykule dowiesz się o:

Gdybym jednak wiedział, jakie zawody przyjdzie mi wówczas oglądać, chętnie zamieniłbym je na kolejnych 12 lat oczekiwania. Ostatni sezon WKM-u Warszawa to historia z gatunku smutnych. Trybuny stadionu przy Racławickiej wcale nie świeciły pustkami, mecze potrafiły być naprawdę ciekawe, a drużyna miała fajny, waleczny skład (Waldemar Walczak nie pojawił się tam przez przypadek). Tylko co z tego, skoro przez całą rundę zasadniczą wygrała zaledwie dwa spotkania, a problemy finansowe były tak wielkie, że lidera, Mikaela Maxa, ściągnięto zaledwie na trzy mecze. Jednak porównując "kampanię" tej drużyny do sobotnich wydarzeń ze Stadionu Narodowego, można stwierdzić, że była ona pełna sukcesów, usłana różami i satysfakcjonująca pod każdym względem.
[ad=rectangle]
Grand Prix na Narodowym miało wszystko, by przejść do annałów jako jedno z najważniejszych wydarzeń w historii żużla. Doskonała lokalizacja. Rekordowa frekwencja. Ogromne zainteresowanie mediów. Na trybunach cały kibicowski przekrój, od celebrytów, przez stałych bywalców, po kompletnych nowicjuszy, którzy usłyszeli warkot silników po raz pierwszy w życiu. Cała ta otoczka nadała jeszcze bardziej groteskowy wymiar temu, co stało się 18 kwietnia. Jakby jakaś zła siła wyższa, ubrana w biały krzyż na czerwonym tle, wykorzystała te doskonałe warunki i zepsuła absolutnie wszystko. Poszło tak źle, że naprawdę gorzej nie mogło. Sławomir Mrożek miałby gotowy materiał na satyrę. Brakowało tylko babci na katafalku. I motocykli fruwających po trybunach.

Zabrałem na turniej kolegę, kompletnie zielonego w temacie. Przez lata nie dowierzał, jak popularnym sportem w innych regionach Polski jest żużel. Jak małe dzieciaki w Lesznie nie spędzają wolnego czasu grając w piłkę, a ścigając się na rowerach, naśladując swoich ulubieńców. Jak w niedzielne popołudnia mieszkańcy Torunia nie siedzą na kanapie w domu, a na trybunach MotoAreny, która w momencie powstania mogła konkurować urodą z najlepszymi stadionami piłkarskimi. Jak derby Ziemi Lubuskiej wzbudzają większe emocje, niż mecz Lech - Legia. Przed zawodami ów kolega pokusił się o ciekawe stwierdzenie, że środowisko żużlowe, z perspektywy rdzennego warszawiaka, tworzy nieco równoległy świat. On żyje sportem zdominowanym przez piłkę, a gdzieś tam, na zachodzie i południu, 200-300 kilometrów dalej, są setki tysięcy kibiców mających całkowicie inne priorytety. Grand Prix miało spowodować zderzenie tych dwóch światów i namacalne doświadczenie tego, o czym do znudzenia opowiadałem mu przez te wszystkie lata. Do rozpoczęcia zawodów z wrażenia robił wielkie oczy. Później, niestety, jeszcze większe. Ja tymczasem mogłem potrenować negowanie w każdej możliwej intonacji.

- Ej, czy to zawsze jest tak, że każdy bieg powtarza się po trzy razy?
- Nie.
- Ej, czy ta maszyna startowa tak często nawala?
- Nie.
- Ej, a byłeś już kiedyś na zawodach gdzie ruszali na zielone światło?
- Nie.
- Ej, a czy to jest normalne, że sędzia podejmuje decyzję, a potem ją zmienia?
- Nie.
- Ej, a czy często zawody przerywa się w połowie?
- Nie.

I tak dalej, i tak dalej. A na górze ten złowieszczy telebim z napisem "Pierwszy raz na SGP? Tak to właśnie wygląda". Rany boskie...

Piszę o tym wszystkim, ponieważ główny problem nie tkwi w rozczarowaniu kibiców, którzy interesują się żużlem na co dzień. My jesteśmy zahartowani. Przeżyliśmy cyrk gorzowski po śmierci Lee Richardsona, cyrk toruński po spóźnieniu Grega Hancocka, cyrk leszczyński po bojkocie rzeszowian i cyrk zielonogórski po ucieczce torunian. Uodporniliśmy się na tragikomedie, do których kibice innych dyscyplin są nieprzyzwyczajeni. I właśnie w tym tkwi główny problem. W rozczarowaniu ludzi, którzy postanowili dać żużlowi szansę. W rozczarowaniu sponsorów, którzy, widząc potencjalny sukces tego przedsięwzięcia, sypnęliby groszem na dyscyplinę. Teraz wszystko przepadło. Nasz ulubiony sport wprowadzono na salony, gdzie wszedł w ubłoconych butach, stłukł zastawę, napluł gospodarzowi w twarz, a na koniec przepędził wszystkich zgromadzonych.

Dlatego mam żal do Ole Olsena, że koncertowo spartolił rzecz, którą zajmuje się już od 15 lat. Brak zapasowego zamka taśmy startowej i kompletnie amatorskie przygotowanie toru zdyskredytują go, mam nadzieję, do końca życia. Mam żal do ludzi z PZM, którzy uwierzyli, że Duńczyk zrobi wszystko jak należy, zamiast stać mu nad głową, patrzeć na ręce, a w pogotowiu mieć jakikolwiek plan awaryjny. Mam żal do sędziego, że w stresującej sytuacji ewidentnie się pogubił i podejmował decyzje, które z logiką nie mają wspólnej nawet jednej litery. Mam też żal do zawodników, którym zdarzało się odjeżdżać zawody na gorszych torach i to wcale nie w zamierzchłych czasach, jak choćby podczas Grand Prix w Cardiff dwa lata temu. Chociaż, jak mniemam, o ostatecznym bojkocie zadecydował nie tyle sam tor, co napiętrzenie się wszelkich niesprzyjających okoliczności, przez które po prostu odechciało im się jeździć. Wreszcie, mam żal do siebie za bycie naiwnym. Naiwność boli, a mi od soboty wstyd przed wszystkimi znajomymi, którym przed zawodami naopowiadałem, jak to w końcu będzie świetnie i światowo.

Jest jeszcze kwestia żużlowca, którego wielu ludzi podaje za największego poszkodowanego sobotniego turnieju. Pożegnanie Tomasza Golloba z całym tym "cyrklem" rzeczywiście wyszło fatalnie. Ale czy można w ogóle mówić o pożegnaniu, skoro sam zainteresowany, przemawiając do garstki najbardziej wytrwałych kibiców, mówi, że dopiero podejmie decyzję? Nawet, jeśli BSI rzeczywiście złożyło naszemu najwybitniejszemu zawodnikowi intratną ofertę, to cała sytuacja robi się odrobinę niepoważna. Żegnaliśmy go już w zeszłym roku w Gorzowie, żegnaliśmy w sobotę w Warszawie, a za chwilę może okazać się, że "do trzech razy sztuka". Oczywiście, zawodnik takiego kalibru zasługuje na coś zdecydowanie lepszego. Ale, mówiąc już półżartem, skoro pożegnania z definicji są smutne, to sobotnie idealnie wpasowało się w klimat. No i, z dwojga złego, lepiej przejechać metę swojego ostatniego wyścigu w Grand Prix po zaciętej walce z Tomasem Jonassonem, niż zakończyć w karetce po skasowaniu przez Taia Woffindena.

Zamiast wielkiego święta wyszła wielka stypa. Wyrządzonych szkód nie da się już w żaden sposób naprawić, a ewentualne zadośćuczynienia będą tylko marnym pocieszeniem (co nie znaczy, że nie należy o nie walczyć). Mówiąc szczerze, jestem załamany. Przed zawodami często patrzyłem w kierunku Stadionu Narodowego z nadzieją, odliczając dni. Teraz nie jestem w stanie na niego spojrzeć. Pragnąłem Grand Prix w Warszawie od kilkunastu lat. Cóż, ponoć gorsze od niespełnionych marzeń są tylko te spełnione. Zwłaszcza, jeśli po drodze ktoś je zgwałci.

Marcin Kuźbicki

Źródło artykułu: