Marcin Kuźbicki: Na gali w Motali

Hala w niewielkim mieście na południ Szwecji zapłonęła. Napięcie sięgało zenitu, publiczność wrzała, a spikerowi z podniecenia drżał głos.

- Drodzy Państwo, do walki wieczoru pozostały ostatnie minuty! Już za chwilę starcie dwóch najbardziej utytułowanych mistrzów w sportach walki! Niedługo dowiemy się, kogo nie przytłoczy ciężar mistrzowskiego pasa, a kto pomylił odwagę z odważnikiem...

Widownia huczała, ale za zamknięte drzwi w jednej z szatni dobiegł tylko delikatny szmer. Siedzący w środku jegomość westchnął cicho i dłonią w której brakowało dwóch palców przerzucił stronę w książce "Wyszukane prowokacje dla zaawansowanych". Choć w ringu słynął z bezpardonowego stylu, a czasem wręcz wpadania w bitewny szał (jego pseudonim nie wziął się znikąd), przed walką był bardzo spokojny. Swego rywala znał od wielu lat. Zdobyli łącznie sześć mistrzowskich pasów i choć zdawał sobie sprawę, że drugiego tak utytułowanego przeciwnika nie znajdzie na całej planecie, nie darzył go równie wielkim szacunkiem co kiedyś. 45 wiosen na karku robiło swoje, a że przeciwnik od zawsze słynął z ostrożnej i wyważonej taktyki, nic nie wskazywało na to, że dziś będzie inaczej.
[ad=rectangle]
- Będzie dobrze - mruknął do siebie - trzy szybkie ciosy, kontrola sytuacji i spokojne czekam na...
- ...GONG! - krzyk ów padł z szatni po drugiej stronie korytarza. - A potem drugi, trzeci, kopy na twarz, z łokcia w tył głowy…
- Z łokcia nie można - wyjąkał przerażony trener, który stał blady pod ścianą i nijak nie mógł rozpoznać w tej szalejącej bestii swojego podopiecznego.
- Serio? Szkoda. Co za wanker układał te zasady. No to wjeżdżam z nim do parteru, walę z dyńki w ten duński nochal...
- Głową też nie można... - wyjąkał cichutko trener. Boże, cóż to za zły duch wstąpił w tego człowieka, którego znał od tylu lat?
-... a potem zakładam mu balachę, wyłamuję staw łokciowy, wyrywam rękę i wymachuję nią dookoła, a nad ringiem pojawia się napis "Herbie Wins. Fatality" - rzeczony Herbie zakończył swoją nieco makabryczną wizję kopiąc z półobrotu w ścianę. Na twarzy, która na potrzeby mediów przywdziewała zazwyczaj uśmiech rodem z Hollywood, malował się obecnie zwierzęcy obłęd.

Tyle lat czekania. Tyle lat udawania grzecznego. Tyle lat przymykania oczu na rażące przykłady łamania zasad w ringu. Tyle lat od incydentu na gali w Pradze, gdy wypunktował Dzika po nieprzepisowym ciosie, a na trybunach i wśród całego środowiska wybuchła euforia...

Herbie roznosił szatnię, trener kulił się w kącie na granicy płaczu, a tymczasem Dzik skończył lekturę książki i z nudów zaczął wydrapywać na ścianie kreski upamiętniające każdą jego ofiarę. Doskonale wiedział, że nie jest mu potrzebna żadna dodatkowa motywacja. Zamiana w bestię następowała automatycznie z chwilą wejścia na ring. Działało od przeszło 20 lat, więc dlaczego nie miałoby zadziałać teraz? Znacząc ścianę kolejnymi skrobnięciami myślał o czasach, gdy był bezdyskusyjnie najlepszy na świecie. To były piękne czasy. Nienawidzili go, ale podziwiali. Nie mogli na niego patrzeć, lecz jednak podglądali. Nie tylko pokonywał przeciwników - on ich upokarzał. Walczył w swojej własnej lidze. Później nagle wszystko się skończyło i inni zaczęli być lepsi. Choć sam nie do końca wiedział, dlaczego, jednego był pewien – jego czas jeszcze powróci. Już 3 lata temu na gali w Toruniu prawie udało mu się odzyskać tytuł. Gdyby sędzia zauważył przewinienie Australijczyka... ale to nic. Obecnie czuł się mocny jak za najlepszych czasów. Gdy ze zdziwieniem stwierdził, że kreski wypełniły już całą powierzchnię ściany w szatni, a on nie doszedł nawet do połowy swojej wyliczanki, wzruszył ramionami, przywdział szlafrok, podrapał się bezwiednie po swojej męskości i w spokoju oczekiwał na wywołanie do ringu.

Nastrój w drugiej szatni również nieco zelżał. Skóra na twarzy trenera powoli odzyskiwała kolor, a sam Herbie ochłonął i pozwolił sobie na chwilę refleksji. Jako obrońca tytułu powinien podejść do sprawy bardziej na spokojnie. W końcu co ma do udowodnienia? Przez wiele lat ciążyła nad nim etykieta mistrza z przypadku. Jednosezonowca. Beneficjenta współpracy ze swoim przyjacielem, który wycofał się już z zawodowych walk. I gdy wydawało się, że on też zawiesi rękawice na kołku i zadowoli się jednym, jedynym mistrzowskim pasem, niespodziewanie odżył. W wieku, w którym większość jego rywali myśli już tylko o drinku pod palmą na karaibskiej plaży, Herbie raz jeszcze podjął wyzwanie i zwyciężył. I gdy wszyscy uznali, że tym drugim tytułem, niczym piękną klamrą, zepnie całą swoją karierę, on wcale nie zamierzał kończyć. Mimo urazu ręki w zeszłym roku postanowił jeszcze bardziej wyżyłować rekord bycia najstarszym mistrzem w historii. Określenie "spełniony" było w jego przypadku wręcz niedopowiedzeniem. Skąd zatem ta nagła agresja przed starciem? Pewnie gdyby go to o to spytać, sam by nie wiedział. Ale podświadomie czuł, że ma to związek z jego przeciwnikiem. Na nikogo innego nie zareagowałby w ten sposób.

Nadszedł czas wyjścia do ringu. Nogi Dzika niesione były przez utwór "Not Giving In" zespołu Rudimental. Well, it’s time to start the show, lost my heart and lost my soul... nucił razem z wykonawcą, myśląc o tym, że w sumie ciekawszy byłby pojedynek z tym młodym Brytolem, który straszył przeciwników barwami wojennymi na swoim ciele. Ale i na niego przyjdzie pora...

Gwizdy na widowni zmieniły się w gromkie owacje, gdy z szatni wyszedł Herbie w rytm utworu "Cantaloupe Island" pewnego muzyka o nieprzypadkowym imieniu i nazwisku. Dźwięku jazzu popłynęły z głośników hali w Motali po raz pierwszy w życiu, słuchacze byli wniebowzięci, a sam zainteresowany wrócił do trybu "nabuzowany ponad stan".

- W niebieskim narożniku... - spiker po podwójnej dawce melisy prawie wyeliminował drżenie w swoim głosie - ... z umiarkowanie mroźnej Danii, trzykrotny mistrz świata federacji FIM, nie człowiek, a bestia, nie skóra i kości, a czysta moc... powitajmy Dzikaaa!

Dzik odchylił kaptur i z uśmiechem słuchał rozległego buczenia na widowni. I na kogo będziecie gwizdać, gamonie, gdy już mnie zabraknie, pomyślał...

- W czerwonym narożniku przybyły aż z drugiej strony oceanu, wnoszący do zawodowych walk słońce Kalifornii, serce indiańskiego wodza i precyzję teksańskiego szeryfa, obrońca mistrzowskiego pasa, nie człowiek, a legenda, nie barbarzyńca, a rycerz... przed państwem Herbie!

Jankes przywdział na potrzeby widowni i fotoreporterów swój standardowy uśmiech numer 1, pomachał dookoła i pewnie pokazałby dłonią standardowe "rogi", gdyby nie fakt, że miał założone rękawice. Pora skupić się na robocie. Dzik nie ma pojęcia, co go czeka...

Marcin Kuźbicki

Zobacz incydent

Źródło artykułu: