Oliwer Kubus: Panie Wojtku...
Wojciech Jankowski: Jaki znowu "pan". Wojtek jestem.
Wojtku! Turniej Nice Cup w Opolu pokazał, że młodzieżowe ściganie też potrafi być ciekawe. Spodziewano się wielu upadków i jazdy gęsiego, a było dużo walki, zwrotów akcji i dramaturgii. O to w tej idei chodziło?
- Jak najbardziej. Zawodnicy pokazali najlepszy żużel, jaki mogli. Takie imprezy są potrzebne i nadal będziemy je organizować. W tym roku utworzyliśmy dwie grupy: północną i południową. Szczególnie na południu jest problem, bo brakuje zawodów dla najmłodszych. Dla nich to nauka, szansa na poznanie nowych torów, dlatego warto stwarzać im okazję do jazdy.
[ad=rectangle]
Nagrody, a więc puchary i roczne stypendium, tak ich mobilizują do walki?
- Nie, oni jeszcze nie jeżdżą dla nagród. Na razie to zabawa, zwłaszcza że w wakacje mają sporo wolnego czasu.
Marzenie, by jeden z turniejów odbył się w Warszawie?
- Moim marzeniem, na razie niespełnionym, jest, by żużel na stałe zagościł w stolicy. Będę robił wszystko, żeby tak się stało.
Nie odechciewa się?
- Czasami tak. Szczególnie gdy walczy się z nieprzychylnymi ludźmi, dziwnymi komentarzami, niekiedy nie odczuwając żadnej pomocy od tych, od których chciałoby się ją otrzymać.
Czyli od kogo?
- Nie chcę publicznie wyciągać brudów. Środowisko musi zrozumieć, że każdy dodatkowy tor, nieważne, czy to będzie Warszawa, Olsztyn czy Białystok, jest na wagę złota. Niestety, żużel zamiast się rozwijać, geograficznie kurczy się. Jeśli sami nie będziemy wymyślać nowych lokalizacji, to pojawi się problem. Zabiegam o speedway w Warszawie, bo tam mieszkam, ale zajmuję się też ligą żużlową, jestem zaangażowany w organizację mistrzostw Europy, a oprócz tego moim "konikiem" są zawody dla młodzieżowców, stąd autorski pomysł Nice Cup. Ta koncepcja się sprawdza. W ubiegłym roku były tylko trzy turnieje, w tym mamy cztery w każdej z grup oraz finał dla najlepszych. Łącznie dziewięć imprez. Żużel to moja wielka miłość.
Z ręką na sercu - wierzysz, że ligowy żużel wróci kiedyś do Warszawy?
- Jakbym nie wierzył, to nic bym w tym kierunku nie robił. Ale tak, wierzę w to i marzę o tym.
Wiele osób mogłoby się zniechęcić, napotykając po raz wtóry na nieprzychylność władz.
- Tylko trzeba pamiętać, że Warszawa to ogromny konglomerat. Jedna dzielnica to często polskie miasto średniej wielkości, dlatego w rękach jej burmistrzów leży podjęcie ważnych decyzji. Stolica jest skomplikowanym miastem, jeśli chodzi o sport. O tym, że trudno w niej być sportowcem, może powiedzieć chociażby Tomasz Majewski. Jeszcze trudniejsze jest prowadzenie klubu. Mająca ogromne, piękne tradycje Polonia Warszawa upadła. W żadnym innym dużym mieście by do tego nie dopuszczono.
Ratusz podłączyłby kroplówkę.
- Tak dzieje się w Kielcach czy we Wrocławiu. Mówię z poziomu piłki nożnej. W Warszawie to tak nie działa. Miasto stawia obecnie na duże imprezy rekreacyjne – biegi, marsze, maratony. Wracając do żużla - sugerowanym rozwiązaniem jest zakup działki, a następnie budowa z własnych środków toru.
To olbrzymie koszty.
- Jeśli kogoś byłoby stać na sam zakup działki, to nie pomyślałby, żeby zbudować na niej tor żużlowy, tylko postawiłby w Warszawie galerię handlową albo zakład przemysłowy. Na pewno nie jakikolwiek obiekt sportowy. Nam nie chodzi o wielki stadion, taki jak Motoarena, a o stworzenie miejsca, gdzie można by na stałe jeździć i trenować. Na początku trybuny mogą mieścić tysiąc osób. Cyklicznie pojawiają się zarzuty, że w Warszawie nie ma kibiców. To nieprawda. Stadion Narodowy wypełnił się podczas Grand Prix po brzegi. Jasne, większą część stanowili przyjezdni, ale 20 procent z tych 50 tysięcy to byli ludzi z województwa mazowieckiego. To potencjał, na którym da się coś zbudować. Nie twierdzę, że gdyby drużyna brała udział w rozgrywkach ligowych, to mecze oglądałoby każdorazowo 10 tysięcy fanów. Nie, ale przy frekwencji rzędu tysiąca lub dwóch tysięcy widzów można próbować ten sport tworzyć od podstaw.
Do stolicy wyemigrowało przecież wielu kibiców z żużlowych ośrodków. Myślę, że nawet ci fani, którzy mieszkają poza Warszawą, chętnie pojechaliby zobaczyć, jak wygląda żużel na nowym terenie.
- Trudno jest jednak mówić o żużlu osobom, które tego sportu nie znają i nigdy go na żywo nie widziały. Z natury jak ktoś czegoś nie zna, to się tego boi. Taką sytuację mieliśmy też z mieszkańcami Warszawy, a właściwie ich pewną grupą, liczącą maksymalnie 20 osób, która bardzo niechętnie odnosiła się do potencjalnej lokalizacji stadionu żużlowego. Podkreślam: "potencjalnej". Były burmistrz Ursynowa wskazał teren, którym możemy się zainteresować, choć od razu zaznaczył, że nie dofinansuje tego w żaden sposób, poza pomocą z dzierżawą działki. Jedną z opcji zdobycia środków było głosowanie w ramach budżetu obywatelskiego. Nie udało się jednak w ogóle wziąć w nim udziału. Nie twierdzę, żebyśmy wygrali, tylko dlaczego ten pomysł został ucięty, kiedy nikt w ogóle nie pomyślał, czym naprawdę jest żużel i z czym się to wiąże? Szukano chyba przysłowiowego haka.
Że będzie głośno, że będzie śmierdziało...
- Jeśli chodzi o hałas, to idąc tym tropem, powinniśmy zamknąć każdą drogę, bo przekracza dopuszczalne normy. Z drugiej strony, można zrozumieć tych polityków - nie chcą mieć kłopotów. Tylko jeżeli 20 osób protestuje, głównie w obawie o hałas, to dlaczego nikt nie polecił zrobienia ekspertyzy, czy za głośne nie są lotnisko lub droga ekspresowa, a zbyt szkodliwa dla środowiska sortownia śmieci; ewentualnie sprawdziłby rzeczywisty poziom hałasu na innych stadionach w Polsce.
Tyle że drogi i lotnisko to infrastruktura do użytku publicznego. Na stadion chodziliby tylko nieliczni.
- Tak, zgoda. Ale na przykład na stadionie w lecie moglibyśmy stworzyć kino plenerowe. Możliwości byłoby mnóstwo, bo zależałoby nam, by przekonać do siebie niezdecydowanych mieszkańców. Na tym etapie to tylko sfera marzeń.
Ale życie jest długie.
- Na drugi świat się jeszcze nie wybieram (śmiech).
[nextpage]Masz wsparcie innych czy samotnie dążysz do zrealizowania celu?
- Stowarzyszenia zrzesza w tej chwili około 20 osób. Gdybyśmy mieli zorganizować turniej, nie byłoby problemu. Licencje funkcyjnych wygasły, ale można je szybko odnowić. To ludzie z doświadczeniem, którzy potrafiliby zawody przeprowadzić. Sam przez cztery lata miałem licencję kierownika zawodów FIM. Teraz organizuję z kolegami z One Sport mistrzostwa Europy i nieoficjalne mistrzostwa świata par. Podstawy organizacyjne są, brakuje tylko infrastruktury. I wokół tego zaczynają się i kończą wszystkie kłopoty.
Piotr Szymański, na pytanie czytelnika o żużel w Warszawie, powiedział o tobie, że jesteś tytanem pracy, ale skupiasz się na zbyt wielu rzeczach naraz. Jak się do tych słów odniesiesz?
- Jak ktoś mówi, że jestem pracowity, to się cieszę. Na pracowitość w swojej karierze zawodowej stawiam. Do drugiej części wypowiedzi trudno mi się odnieść, ponieważ na ten temat z Piotrem nie rozmawiałem, ale chyba chodzi o to, że współpracuję ściśle z One Sport, koordynuję Nice PLŻ, a zarazem działam na rzecz żużla w Warszawie. Pewnie, jest tego dużo, lecz mi to nie przeszkadza. Przeszkadza tylko trochę mojej żonie, ale jakoś sobie radzimy, tym bardziej że spodziewamy się dziecka, więc związek kwitnie (śmiech).
Przybędą kolejne obowiązki.
- Ale nie jestem zmęczony. Nie ma dla mnie znaczenia, czy śpię po trzy czy cztery godziny na dobę. W życiu nigdy na żużlu nie jeździłem, jednak jest to moja największa pasja. Chciałbym, żeby była ona blisko, na wyciągnięcie ręki. W Warszawie.
Dużo kawy pijesz?
- Teraz już mniej. Tak zostałem wychowany przez rodziców, że warto mozolnie pracować, a być może przyjdą tego efekty w przyszłości. Takie przesłanie również przyświecało mi podczas studiów, kiedy przeniosłem się do Warszawy na stałe, czy teraz w pracy zawodowej. Nigdy nie byłem nastawiony, by znajdować się na świeczniku.
Gdyby zapytać o koordynatorów SEC i czołowe postaci Nice, wydaje mi się, że mało osób wskazałoby na ciebie.
- Wynika to z pewnej hierarchii w każdej organizacji. W firmie Adam Krużyński, z racji swojej pozycji oraz rzeczywistego zaangażowania, odgrywa pierwszoplanową rolę. Z kolei przy organizacji turniejów każda osoba jest odpowiedzialna za swoją działkę. Nie mam parcia na częstą obecność w mediach. Staram się sumiennie robić to, co do mnie należy. I też, żeby uniknąć dwuznacznych komentarzy, ja nie żyję z żużla, tylko dla żużla. Bo utrzymuję się z pracy w firmie, w której się realizuję, a że jej filozofia zawiera w sobie żużel, to tym lepiej. Nice promuje się przez sport, co bardzo mi odpowiada. Jak się kocha to, co się robi, to można pracować i w soboty, i w niedziele, nie narzekając na nadgodziny.
I brak snu.
- Ale to mi akurat nie przeszkadza. Ważne, by mieć marzenia i dążyć do ich realizacji. Nie będę składał deklaracji, że w ciągu kilku najbliższych lat powstanie w Warszawie tor. Musi dojść do wielu szczęśliwych zbiegów okoliczności. Jestem przekonany, że to kiedyś nastąpi. Mówiąc kolokwialnie, nie napalam się, ale jak ktoś pyta, czego mi życzyć, to zawsze odpowiadam, że spełnienia marzeń. Wiadomo, co się pod tym kryje.
Wsparcie Polskiego Związku Motorowego. Ono jest wystarczające? Z tego, co mówił przewodniczący Szymański, GKSŻ nie może udzielić wam pomocy finansowej, bo jej na to nie stać, ale wspiera was dobrym słowem i popiera każdą akcję, promującą żużel w stolicy. Potwierdzasz?
- W ubiegłym roku GKSŻ napisała list popierający projekt. Tak, potwierdzam.
I nic więcej?
- Poprosiłem o pomoc w tym zakresie i taką dostałem. PZMot jest organizatorem Grand Prix na Stadionie Narodowym, więc jego działaczom też pewnie zależy, by żużel do Warszawy wrócił na stałe. Nie chciałbym tego szerzej komentować. Nie oczekuję pomocy finansowej, ale gdy w pewnym momencie kilka osób zaczęło wyrzucać, że żużel jest sportem zbyt głośnym, to wtedy zdecydowanie więcej ludzi mogło stanąć w naszej obronie. Mam na myśli zarówno polityków, jak i żużlowych włodarzy. Nie mówię tego wyłącznie w kontekście Warszawy. Boję się, że po tym, co wydarzyło się na Ursynowie, podobne sytuacje mogą zaistnieć w innych miastach i protestujący będą powoływać się na casus, że na Ursynowie, ze względu na potencjalnie zbyt duży hałas, zablokowano potencjalną budowę toru żużlowego. To trochę niepokojący przekaz.
Próbowaliście przekonać władze innych dzielnic?
- Generalnie w Warszawie jest problem z działkami. Na Ursynowie pojawiła się możliwość zagospodarowania terenu o bardzo wysokiej uciążliwości. Przy lotniku oraz drodze ekspresowej. Byłem tam kilkanaście razy, jest naprawdę głośno. Z pozostałych dzielnic na razie nie otrzymaliśmy informacji, że jest wolny obszar sportowo-rekreacyjny. To też ważne. Bo być może jest teren do zagospodarowania, ale ma inne przeznaczenie lub istnieją problemy własnościowe wynikające z zaszłości historycznych. Wciąż najtańszą formą reaktywacji jest powrót na Gwardię. Wystarczyłoby doprowadzić stadion do takiego stanu, by uzyskać zgodę na organizację imprez masowych oraz by Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego ponownie otworzył obiekt. Dosypać trochę nawierzchni, przemieszać to wszystko, wyrównać, uzupełnić braki w siatce i lampach sygnalizacyjnych...
Dochodziły raczej sygnały, że stadion jest tak w fatalnym stanie, że nie da się tam przeprowadzić zawodów.
- Stadion może i tak, ale tor już nie. Świętochłowice niech posłużą za przykład. Mała dostępna trybuna, skromne zaplecze, jednak tor doprowadzono do użytku i imprezy mogą tam się odbywać. Chwała za to Michałowi Widerze, Krzysztofowi Basowi oraz ich współpracownikom. Nikt nie mówi, że tamtejszy klub za rok wystartuje w lidze, lecz żużel trzeba odbudowywać stopniowo, małymi krokami.
Wracając do stadionu Gwardii. Wciąż nieuregulowane są sprawy własnościowe.
- Miasto umywa ręce od tego obiektu. Zarządcą jest Komenda Główna Policji, będąca w sporze ze Skarbem Państwa. Na pewno są to bardzo atrakcyjne tereny do zabudowy mieszkaniowej
Przypadek podobny do Poznania.
- Tylko że tam miasto skomunalizowało stadion Olimpii.
Między innymi przy zaangażowaniu polityków.
- Pomógł w tym choćby nieoceniony Łukasz Borowiak, aktualnie prezydent Leszna. Gdyby tor w Warszawie udało się odzyskać, naprawdę w niedługim czasie można by tam organizować zawody, a następnie drużynę ligową. Na to nas stać. Nie po to kilka lat temu zgłaszaliśmy zespół juniorów do MDMP, by wywalczyć medale. Absolutnie nie. Chcieliśmy zwrócić uwagę na nasz problem. Pokazać, że jest fajna drużyna, ale gdzie ona ma jeździć?
[nextpage]Zyskaliście dzięki temu rozgłos medialny, ale sympatii kibiców nie zdobyliście.
- Zarzucano nam, że kupiliśmy medale. Tak jak mówiłem, nie o medale i nagrody nam chodziło. Dzięki temu sukcesowi zasłużyliśmy choćby na audiencję u pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Udowodniliśmy, że jesteśmy grupą, która potrafi zorganizować zawody i prowadzić drużynę. Oczywiście w wymiarze juniorskim, ale później była propozycja zgłoszenia warszawskiej drużyny do ligi na neutralnym torze. W jednym sezonie - 2013 - było tego bardzo blisko. Zebralibyśmy odpowiednie, skromne środki. Natomiast boję się, że niczego by to nie zmieniło. Że spotkalibyśmy się za rok, ale borykalibyśmy się z tymi samymi problemami.
Nawet gdybyście awansowali do pierwszej ligi, ten sukces mógłby przejść w Warszawie bez echa. Osiągnęlibyście go na zupełnie innym gruncie, nie przed warszawską publiką. Szliście takim tokiem rozumienia?
- Tak, nie tędy droga. Zdecydowaliśmy się na inicjatywy oddolne, na przykład na udział w głosowaniu w budżecie obywatelskim. Faktycznie poprzednio proponowana lokalizacja nie była najlepsza, ale była także jedną z nielicznych dostępnych w tamtym czasie. Ponadto dzięki temu zyskaliśmy kilka tysięcy głosów poparcia, a ówczesny burmistrz Ursynowa Piotr Guział wskazał alternatywną działkę. Niestety, przynajmniej z tego punktu widzenia, zmieniła się władza w dzielnicy. Nowa ma już zupełnie inny pogląd na tę sprawę. Nie dano nam nawet pokazać, jak dużo osób poparłoby tę inicjatywę. Projekt odrzucono przed głosowaniem. Zwyciężył argument o potencjalnie generowanym hałasie.
Wydaje się, że to teza oparta na stereotypach.
- Popatrzmy na to z innej perspektywy. Normy dźwiękowe w Polsce są kompletnie niedostosowane do rzeczywistości. Zwykła droga dwupasmowa przekracza dzienne normy, a nocne to już w ogóle. Wydaje mi się, że problemem polskiego żużla jest również brak długofalowego myślenia. Nad kłopotem związanym z hałasem i możliwymi coraz liczniejszymi protestami mieszkańców warto zastanowić się już teraz. Bo dziś żużlowi sprzeciwiają się nieliczni mieszkańcy Ursynowa, ale jutro w podobnej sytuacji może się znaleźć dowolne inne miasto. Na Golęcinie póki co poradzono sobie z tą sprawą, ale tor wyścigowy w Poznaniu już wywołuje protesty i jego wykorzystanie jest ograniczone. Nie twierdzę, że trzeba za wszelką cenę zmniejszać hałas, na przykład wprowadzając nowe tłumiki, ale wskazana byłaby debata, jakie zapisy zastosować w prawie, by za chwilę nie okazało się, że ktoś ma podkładkę, żeby stwierdzić, że dla niego żużel jest za głośny. Możemy ten problem chować pod kołderkę, argumentując, że mamy najlepszą ligę na świecie czy Grand Prix na Stadionie Narodowym z kompletem widzów. Są to powody do chwalenia się. Ale patrzmy na żużel z szerszej perspektywy, wybiegając kilka lat do przodu, żeby za chwilę się nie okazało, że obracamy się we własnym sosie i im mniej imprez organizujemy, tym lepiej, bo przez to ograniczamy wydatki. Odnoszę wrażenie, że w mojej firmie panuje inna filozofia - długoterminowa, perspektywiczna. Nie spija się śmietanki za jednorazowe sukcesy, tylko stara się dostrzegać potencjalne zagrożenia i wybiegać w dalszą przyszłość.
Ważne, żeby w żużlu patrzeć na problemy globalnie. Nie wyzywać się za pośrednictwem mediów, a spotykać i rozmawiać o rozwiązaniach. Uruchomiliśmy MDMP w innej formule. Różne głosy się pojawiają. Mam nadzieję, że po sezonie zostanie zorganizowana konferencja, sympozjum z udziałem trenerów, którzy w tych zawodach uczestniczą, i wtedy opracujemy systemowe rozwiązania oraz dokonamy oceny reformy: co było dobre, a co było złe. Tak by zasady pozostały niezmienne na kolejne kilka sezonów, z ewentualnością wdrażania drobnych poprawek.
Tu dotykamy sedna istotnego kłopotu, jakim jest nienaturalnie częsta zmiana przepisów. Jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. Reguły nie muszą być idealne, powinny być za to jasne i klarowne nawet dla kogoś, kto żużel ogląda od święta.
- Gdy w zeszłym roku ruszyliśmy z Nice Cup, pojawiły się głosy, że warto stworzyć podział regionalny, by zmniejszyć koszty dojazdów. Już słyszymy opinie, jak zmodyfikować turnieje, i wszystkie propozycje bierzemy pod uwagę. Tylko że ja jeżdżę na każdą imprezę, rozmawiam z trenerami i zawodnikami. Bo z myślą o nich organizujemy te zawody. Umówmy się - nie są one dla kibiców; oglądają je najwięksi żużlowi fanatycy. W Opolu widzieliśmy kilka świetnych wyścigów.
Szczerze zaskoczyłem się poziomem emocji. Nawet w parkingu nerwy udzielały się zawodnikom, tak że dwóch "kogutów" było trzeba rozdzielać.
- Tym chłopakom się chce i widać, że im zależy. Nie gwiazdorzą, gdyż są dopiero melodią przyszłości. Chodzi o to, by mogli jeździć, poznawać nowe tory, a także, by wiedzieć, jak na nie dojechać.
Szkoła życia po prostu.
- No tak. Bo co to za żużlowiec, który jeździ na własnym torze i tylko wtedy, gdy co dwa tygodnie jest trening. Ma licencję, ale co z tego? Stworzyłem podsumowanie ostatniego 15-lecia szkolenia w polskim żużlu. Przeszło ono bez echa, lecz ci, którzy mieli przeczytać opracowanie, to je przeczytali. 33 procent zawodników kończy karierę po jednym roku lub dwóch latach startów. Następne 33 procent kończy jazdę po wieku juniorskim. Zostaje nam więc ostatnia grupa, która wchodzi w grono seniorów, ale okazuje się, że tylko co szósty żużlowiec z każdego rocznika jeździ dłużej niż dziewięć lat.
Ostatnio wypłynęła jednak grupa bardzo utalentowanych juniorów. Z rocznika ’98 mamy między innymi Maksyma Drabika, Krystiana Rempałę czy Bartosza Smektałę. Dobrze rokują też o rok młodsi Rafał Karczmarz czy Dominik Kubera.
- Pytanie, jak długo będą trwały ich kariery.
Tak, ale odnoszę wrażenie, że obserwujemy tendencję stawiania nie na ilość, a na jakość.
- Zdarzają się jednak kluby, które szkolą na potęgę, choć niewiele z tego wynika. Uważam, że wymagania do uzyskania licencji są zbyt nisko ustawione. Z wielu stron słyszy się, że wystarczy potrenować bardzo krótko, nawet 2-3 miesiące, by egzamin zdać. Adepci otrzymują więc uprawnienia, ale kluby nie chcą ich, z różnych przyczyn, puszczać w zawodach. Może należałoby zatem zmienić formułę egzaminu? Wiem, jaki pojawi się kontrargument - wówczas w ciągu roku zostanie przeprowadzony jeden egzamin i zda go maksymalnie 5-6 chłopaków.
I zabraknie zawodników do MDMP. Pytanie tylko, czy powinniśmy brnąć w masowość.
- A czy MDMP musi być obowiązkowe? Co roku przybywa od około 20 do 40 zawodników. W 2012 roku padł rekord, certyfikat uzyskało 46, ale dziś z tej grupy jeździ tylko 20. Ci, którzy dostaną się do tego środowiska, tak mocno trzymają miejsca, że młodzi po skończeniu wieku juniora nie potrafią się przebić. Za dużo zawodników odpada nam raptem po kilka latach startów. Może gdybyśmy mieli więcej torów i w konsekwencji więcej miejsc pracy, to żużlowcy startowaliby za mniejsze pieniądze i zahaczalibyśmy o nowe miasta i rynki.
W którą stronę iść? Szkolić masowo czy selekcjonować i dopuszczać do egzaminu tylko tych najlepszych?
- Iść w ilość, lecz nie za wszelką cenę. Wymagania powinny być zawieszone na takim poziomie, by trener nie musiał się później bać zgłaszać juniora do zawodów.
To też paradoks. Trener boi się puszczać do rywalizacji spod taśmy swego podopiecznego, by ten nie spowodował zagrożenia dla siebie i innych.
- Z jednej strony to rozsądne podejście, choć z drugiej rodzi się pytanie, czy taki zawodnik powinien zdać licencję. To są problemy systemowe, nad którymi powinniśmy się skupić, a nie nad tym, kto wygra puchar w MDMP. Bo doszliśmy do kolejnego paradoksu, że im mniej wystawi się zawodników w jednej ekipie, tym lepiej. A przecież słuszną ideą tych rozgrywek było, żeby startowało w nich jak najwięcej żużlowców. I zaraz się okaże, że kluby szkolą coraz mniej młodzieży. Ale czy zaproponowaliśmy jakieś nagrody za szkolenie? Uważam, że bardziej powinniśmy się skupić na nagradzaniu tych, którzy szkolą, niż karaniu tych, którzy tego nie robią. Organizujemy turnieje zaplecza kadry juniorów, a na niższym szczeblu zawody regionalne, tworząc swoistą piramidę. Ale podstawa tej piramidy wciąż nie jest dobrze zbudowana. W drodze selekcji przetrwają jedynie ci, którzy mogą liczyć na pomoc klubu czy rodziców.
Przede wszystkim rodziców. Dziś żeby zaistnieć w żużlu, trzeba mieć ich wsparcie: mentorskie i materialne. Niestety, żużel nie jest sportem dla biednych.
- Temat sprzętu i jego dostępności jest kolejnym, o którym pewnie moglibyśmy rozmawiać z godzinę. Ale nie ma też sensu roztaczać katastroficznych wizji...
Tylko dyskutujemy. Mam nadzieję, że z sensem.
- Właśnie merytorycznych dyskusji mi w żużlu brakuje. I tak dochodzimy do sedna po długiej rozmowie (śmiech).
Wa-Wa nawet go nie chce miec. " Oni" to wielki swiat a ten sport to dla prowincji ( gdzies juz to slyszelismy)Wa-wa niec Czytaj całość
Było nie było w końcu dyscyp Czytaj całość