Śmierć kosi - Jan Tkocz

Cały ten styczeń br., zapisuje się czarnymi zgłoskami dla polskiego żużla. Po Zbigniewie Podleckim - wybitnym żużlowcu z Gdańska, umiera Aleksander Dzilne - prezes dawnej Stali Gorzów, a fatalnej soboty 17 stycznia odchodzi aż czterech ludzi związanych w różny sposób ze sportem żużlowym. Oprócz Romualda Łosia – dawnego żużlowca i popularnego trenera, o którym już tutaj wspominano ciepło, odeszli tego dnia na wieczne odpoczywanie dwaj działacze dawnego KS ROW - profesor Adam Szczurowski i prezes Brunon Sobel. Kolejny cios, jak grom z jasnego nieba, spadł na nas wprost z Paryża, gdzie zmarł nagle śp. Jan Tkocz.

Piąty spośród ośmiu braci Tkocz Jan do Gdańska wyjechał za Bogdanem Berlińskim, bo uwierały mu dyktatorskie metody prezesa Tadeusza Trawińskiego. Trzecim człowiekiem z Rybnika w Gdańsku był w tym czasie Roman Wieczorek, o ogromnym sercu do żużla.

- Janku, lepiej tańczysz niż jeździsz na żużlu, zajmij ty się może zawodowo tańcem, a z żużlem daj sobie spokój, bo na chleb nie zarobisz - tymi słowami prezes, kolokwialnie mówiąc, przegiął do reszty.

W końcu Janek odszedł, bo chciał odbyć służbę wojskową. Poza tym był to czas głośnej w Polsce "afery Tkocza", starszego brata - Stanisława, o której grzmiała prasa. Otóż Staszek spróbował odejść najpierw do Rzeszowa, potem wobec oporu urzędowej materii do Tarnowa, za co został w końcu przez PZM zawieszony w prawach zawodnika. Stanisław stracił sezon, a Tkoczowie razem wzięci byli na cenzurowanym. Poszedł więc Janek do wojska w Gdańsku, gdzie w końcu został milicjantem. Mieszkał z początku na stadionie Wybrzeża pod trybuną główną.

Uchodził za człowieka nad wyraz towarzyskiego, był utalentowanym tancerzem (skończył nawet studium baletowe w Katowicach) jeszcze w słynnym rybnickim Bombaju - kultowym lokalu lat powojennych - swoistym centrum rybnickiej kultury, także tej mniej ugrzecznionej, gdzie wysoko pobrzmiewał piętnowany w początkach socjalizmu jazz (Adam Makowicz - światowej sławy pianista jazzowy). Wraz z bratem Aleksandrem był członkiem zespołu pieśni i tańca, potem też razem z Alkiem jakiś czas mieszkali w Gdańsku, gdzie braciszek był taksówkarzem. Bywał, co zrozumiałe, w lokalach i młodzieżowych klubach po wyjeździe do Trójmiasta. Chodził na potańcówki i tak zwane fajfy - ówczesne dyskoteki. Był przystojnym młodzieńcem, miał duże powodzenie u kobiet, nie tylko zresztą wśród żużlowych fanek, poznał dziewczynę i ożenił się w Starogardzie Gdańskim. Owocem tej miłości była córka Iwona. Było to jednak "małżeństwo z rozsądku", zgodne z żelaznym kanonem: jest ciąża - musi być ślub. Różnice charakterów, praca w milicji, kariera sportowa, rozjazdy i bogate życie towarzyskie - nic nie sprzyjało temu związkowi. W końcu w 1968 roku w klubie gdańskim "Rudy Kot" poznał dziewczynę (Sylvie) spod znaku galijskiego koguta, która okazała się prawdziwą miłością jego życia. Ślub Polaka z Francuzką odbył się w gdańskim magistracie.

Był takim bardziej farbowanym milicjantem, bo jako jeden z liderów żużlowego Wybrzeża, obok Podleckiego, Żyto i braci Kaiserów - sportowiec najwyższego wyczynu, finalista IMP, reprezentant Polski na żużlu, nie chodził jako stójkowy z pałką przy boku. To oczywiste, ale jednak… tzw. "wydarzenia grudniowe" roku 1970 wycisnęły piętno na samym Janku i jego świeżym małżeństwie, tym bardziej, iż ciężarna wówczas żona postanowiła wyjechać do bezpieczniejszego rodzinnego miasta Paryża. Pomimo oczywistych argumentów nie przyszło Jankowi łatwo zdobyć dla siebie paszport dla celów pozasportowych, ale wreszcie udało się. Z końcem maja 1972 roku wyjechał do żony i maleńkiej Virginii (później miał jeszcze syna Laurenta), tam we Francji pracował w branży samochodowej i tam już pozostał aż do ostatnich dni swojego życia.

Jan Tkocz

Jan Tkocz przed kilkoma dniami wstrząśnięty był śmiercią Zbigniewa Podleckiego w sposób szczególny, jako że Zbyszek był dla niego przyjacielem z Gdańska, tak wiele razem przeżyli wzlotów i upadków. Obaj z dumą przyjmowali szarfę za III miejsce w żużlowej ekstraklasie dla Gdańska w roku 1965, a potem srebrną w roku 1967. W 1965 roku obaj brali udział wiosną w obozie kondycyjnym kadry, razem też pokazali się w Memoriale Smoczyka. Rok później Jan Tkocz okazał się najlepszym polskim zawodnikiem w przegranym meczu ze Szwecją w Gdańsku, gdzie zdobył 13 punktów. W ogóle rok 1966 okazał się najlepszym w karierze Jana z Tkoczów. Zwyciężył w Bydgoszczy w jednym z finałów Srebrnego Kasku, tam również stanął na podium Memoriału Raniszewskiego obok Mariana Rose i Henryka Gluecklicha, a w finale IMP w Rybniku zabrakło mu kilku punktów do medalu (VII miejsce 8 pkt.). Coraz częściej wygrywał z utytułowanym starszy bratem Stanisławem - dwukrotnym mistrzem Polski i mistrzem świata z reprezentacją narodową. Był to tzw. szpil do haji w rodzinie, ale wyłącznie w kategoriach żartu podawany i takoż odbierany.

Był Janek Tkocz solidnym, pewnym i bardzo przydatnym w klubie żużlowcem, choć widać było, iż w życiu jego poza sportem były również inne ważne akcenty - rodzina, najbliżsi, zainteresowania pozasportowe. Był koneserem, lubił wszystko co piękne - balet, operę, klasyczną muzykę (Czajkowski) i ładne kobiety. Wracając do sportu, trzeba powiedzieć, że trafił na czasy wyjątkowego "wysypu" talentów w polskim sporcie żużlowym, mimo to potrafił brylować w tym towarzystwie na polskich torach. W pamięci wielu pozostanie jego "łabędzi śpiew" - znakomita postawa w czasie barażowego dwumeczu z Włókniarzem Częstochowa na zakończenie sezonu 1971 – ostatniego w karierze. Potrafił wówczas wznieść się na wyżyny i, wobec 45 tys. widzów, zdobyć jako najlepszy z gdańszczan 11 punktów pod Jasną Górą. To nie wystarczyło - Wybrzeże spadło do II ligi. Załamany był tak samo jak Zbigniew Podlecki. Następny sezon zakończył obie te wielkie kariery.

Zdumiewająca jest zbieżność ważnych dat w życiorysach obu żużlowców. Obaj urodzeni w roku 1940, w tragicznym czasie dla okupowanej z dwóch stron Polski - jeden na kresach wschodnich, drugi na południowych rubieżach przedwojennej Rzeczypospolitej. Obaj urodzeni tej samej srogiej zimy, jeden po połowie stycznia (19.01.1940.), drugi zaraz na początku lutego (02.02.1940.). Obaj w 1972 roku jako czynni żużlowcy odeszli z klubu Wybrzeże - jeden dla połączenia się z rodziną we Francji, drugi wskutek nieszczęśliwego wypadku na drodze.

Obaj też - Zbigniew Podlecki i Jan Tkocz - przeżywając bez mała 69 lat, zmarli jeden po drugim na kilkanaście dni przed swoimi urodzinami. Kruchość życia na Ziemi - 9 smutnych dni stycznia i nie ma żadnego z nich.

Życzeniem Janka za życia było, aby Jego ciało skremować, a symboliczną szczyptą Jego prochów posypać ziemię rodzinną, gdzie na rybnickim cmentarzu spoczywają Jego rodzice, aby trafiła do Gdańska, nad Bałtyk, gdzie został dowartościowany jako człowiek, przeżył najpiękniejsze chwile sportowych uniesień, skąd też na stałe przyszło mu opuścić drogą sercu Polskę w roku 1972. Oddając dziś cześć Jego pamięci - pamiętajmy również o wiele mówiącej ostatniej woli zmarłego!

Stefan Smołka

PS. Wyrazy szczerego współczucia dla rodzin.

Komentarze (0)