Kontrowersyjne słowa dawnej gwiazdy. "Na siłę zrobili Polaka mistrzem świata"
Uczestnik pamiętnego dla Polaków finału Indywidualnych Mistrzostw Świata na żużlu uważa, że gdyby zawody odbywały się w innym miejscu niż Stadion Śląski, na podium stanęliby całkiem inni zawodnicy.
Grigorij Chłynowskij: Pierwszy raz żużel na własne oczy zobaczyłem w roku 1964. Jak to się mówi - zakochałem się od pierwszego wejrzenia i zapisałem się do sekcji. Najpierw byłem pomocnikiem mechanika, potem mechanikiem, równocześnie brałem udział w treningach. Pierwsze zawody to był motocross. Nie pamiętam już,e gdzie to było, ale wypadłem nieźle. Rok później dostałem od klubu nowy żużlowy motocykl. Jedynym problemem było, że nie mieliśmy wcale części zamiennych. Strach pomyśleć, ile wtedy było kombinowania, by motocykl był zawsze na chodzie.
Stan posiadania radzieckiego żużla był w początkach pańskiej kariery całkiem niezły, nieprawdaż?
- Tak, kondycja była dobra. Mieliśmy dwie silne ligi "A" i "B", mistrzostwa indywidualne zaczynały się od ćwierćfinałów, skąd przedzierali się słabsi zawodnicy. Był też wielki finał, zazwyczaj dwudniowy, gdzie spotykali się najlepsi i walka była bardzo ostra. Tytuł mistrza dawał wielki prestiż, ale nawet mistrzowie mieli kłopot z pozyskaniem części zamiennych.
Z czego wynikały tak dobre wyniki zespołu ZSRR, szczególnie w początkach lat siedemdziesiątych, gdy regularnie stawaliście na podium?
- Głównie dzięki CAMK (Central Auto Moto Klub), który organizował treningowe obozy na Kaukazie, w rejonie Piatigorska. To była niedostępna dla wielu strefa wojskowa. Pracowali tam z nami psychologowie. Po spotkaniach z nimi wiedzieliśmy, że musimy pracować więcej i więcej. Po Piatigorsku przychodził czas na zgrupowania ze sprzętem. Odbywały się one na torach w Tbilisi i w Erewaniu.
Pierwszy medal mistrzostw świata zdobył pan w 1972 roku, gdy okazaliście się lepsi od Szwedów z Michankiem i Nordinem w składzie. To były pana pierwsze relacje z zawodnikami zachodniej Europy?
- Nie, pierwszy raz zetknąłem się z nimi rok wcześniej, w ćwierćfinale w Mariborze. Dotarliśmy wówczas do finału we Wrocławiu. Z 22 punktów drużyny ja zdobyłem 8, co było najlepszym wynikiem. W biegu Grand Prix tego finału, dla najlepiej punktujących w poszczególnych drużynach, przegrałem tylko z Ivanem Maugerem.
W roku 1972 dotarł pan również do indywidualnego finału na Wembley. Wiedział pan, czego tam się można spodziewać? Ktoś pana wówczas uświadomił, czym było Wembley dla żużla? Co pan pamięta ze swego debiutu?
- Wcześniej startowało tam tylko trzech zawodników sowieckich. Byli to Plechanow, Samorodow i Klementiew. A w 1972 roku do finału weszło nas aż sześciu jednocześnie! Wiedzieliśmy tylko, że to wielki stadion i zawsze ma tłumy na trybunach, ale nie miałem z tego powodu większych problemów. Chciałem po prostu wypaść jak najlepiej, bo nigdy nie wiadomo, czy szansa startu w finale jeszcze się kiedyś powtórzy. Fakt, debiut miałem na słynnym Wembley.
Jak wy, ludzie z bloku wschodniego, odczuwaliście swój pobyt na Zachodzie? Traktowano was przyjaźnie? KGB instruowało was, jak się tam, poza granicami ZSRR, wolno zachowywać?
- Dla mnie osobiście to było wielkie przeżycie, gdy mogłem skonfrontować to, co zobaczyłem na własne oczy, z tym, co udało się wcześniej przeczytać czy usłyszeć. Zwiedzania miasta raczej nigdy nie było. Większość czasu spędzaliśmy na torze, w parku maszyn lub w hotelu. Zawsze też towarzyszył nam ktoś z KGB, pilnował nas i udzielał instrukcji.