Stefan Smołka: Urodziny muszkietera

WP SportoweFakty / żużel
WP SportoweFakty / żużel

4 maja 75. rok życia kończy Andrzej Wyglenda, legenda polskiego żużla. Znakomity przed laty zawodnik, wychowawca i trener. Wybitny sportowiec, ale także zwykły górnik, wdychający pył podziemnych przodków, później także działacz i nawet poseł na sejm.

W tym artykule dowiesz się o:

Wyglenda jest najmłodszym z czwórki rybnickich muszkieterów (Maj-Tkocz-Woryna-Wyglenda), choć rocznikowo równy jedynemu nieżyjącemu spośród nich Antoniemu Worynie. Najmłodszy - nie znaczy najgorszy. Można by powiedzieć: wprost przeciwnie, choć trudno tu przyłożyć sprawiedliwą miarę. Rozważmy racje.

Joachim Maj był najlepszym ligowcem w historii rybnickiego żużla. Mało tego, nie licząc Tomasza Golloba, gdy chodzi o ligę w najwyższym ekstraklasowym wydaniu, do dziś pozostaje najlepszym spośród wszystkich polskich żużlowców w ogóle. Powtórzmy: gdy chodzi o ekstraligę i to w latach jej polskiej świetności. Przy ocenie Maja musimy uwzględnić o wiele skromniejszy tuż po wojnie kalendarz startów. Tego nie wiemy, ale niewykluczone, że w dzisiejszych realiach Maj przebiłby Golloba. Przez kilka sezonów Maj notował najwyższą średnią biegową w Polsce, dziesięć razy dekorowany był szarfą DMP. Pięciokrotnie stał na podium IMP, zdobył Złoty Kask, był medalistą MŚ. Joachim Maj to pierwszy bajeczny lider, kapitan - także w czasie kariery trener, słynący z elegancji i kindersztuby. Idol, gwiazda pierwszej wielkości. Dziś niechybnie byłby brylującym w mediach celebrytą. Trudno się nie zadumać o Maju w… maju.

Stanisław Tkocz nigdy nie był tak równo punktującym na najwyższym poziomie w lidze zawodnikiem, ale przebił Maja ilością tytułów DMP. Miał udział w jedenastu spośród dwunastu złotych laurów dla Rybnika. Majowi przeszkodził ciężki wypadek na torze w Bydgoszczy, 1 maja 1969 roku, który notabene powstrzymał rozpędzoną górniczą lokomotywę - z na biało wymalowaną liczbą ”10” na czarnym korpusie parowozowego tendra (zintegrowany z parowozem zbiornik na węgiel). Ponadto Tkocz, ustępując ilością, wyprzedził Maja w jakości zdobywanych szarf IMP (był dwukrotnie indywidualnym mistrzem kraju), a także w ilości i jakości medali MŚ. Dwukrotnie z polską reprezentacją stał na najwyższym stopniu podium DMŚ. Stanisław Tkocz był wyciszonym twardzielem, nie znającym co znaczy słowo strach - przed kimkolwiek. Opowiemy o tym innym razem.

Jeszcze lepsze wyniki na międzynarodowej arenie zanotował trzeci z muszkieterów - Antoni Woryna. Również dwa razy złoty z polską reprezentacją, także z tytułem IMP, zdobywca Złotego Kasku (każdy z wielkiej czwórki zdobył dla siebie to prestiżowe trofeum). Woryna jednak dokonał rzeczy tak wielkiej, iż zasłużenie do dziś pozostaje niedościgłym wzorem. Jako pierwszy Polak (także jedyny rybniczanin w historii) stanął na podium indywidualnych mistrzostw świata. W dodatku dokonał tego dwukrotnie, w olimpijskim odstępie, mianowicie w latach 1966 i 1970. To siłą rzeczy bez cienia wątpliwości stawia go najwyżej wśród żużlowców z górniczego ośrodka nad rzeką Rudą. Woryna imponował także jako człowiek, działacz, biznesmen. Nosił się z klasą, był człowiekiem światowym, w czym zapewne pomogły mu owe ponad dwa lata spędzone w Wielkiej Brytanii, praktycznie w pełnej izolacji z ojczyzną, brutalnie odciętą wówczas od normalnego świata szczelną ”żelazną kurtyną”.

Andrzej Wyglenda, nasz dzisiejszy czcigodny jubilat, ilością złotych zdobyczy zdołał dokonać rzeczy, wydać by się mogło, niemożliwej. Przebił mianowicie wszystkich pozostałych muszkieterów z Rybnika. Trzy razy był liderem polskiej kadry, gromiącej światowe tuzy na torach w niemieckim Kempten (z m.in. Woryną w składzie), we Wrocławiu (z tym samym Antonim Woryną) i w Rybniku (do spółki z m.in. Stanisławem Tkoczem).

W 1971 roku dla polskiego sportu stała się rzecz wielka. Wraz z Jerzym Szczakielem Andrzej Wyglenda (obaj zaliczyli po 15 punktów, a to znaczy, licząc z bonusami, obaj mieli komplety punktów) zdobył pamiętny złoty medal mistrzostw świata w jeździe parami na żużlu, z fantastycznym wyczynem samych podwójnych zwycięstw naszej polskiej złotej pary, co zostało zapisane w księdze rekordów Guinnessa.

Na Wyglendę, jako reprezentanta Polski, członka biało-czerwonej kadry zawsze mogliśmy liczyć, przede wszystkim my, spragnieni sukcesów kibice. Ale też, dodajmy, nie byłoby wszystkich tych laurów, gdyby nie pułkownik Rościsław Słowiecki - ówczesny charyzmatyczny szef głównej komisji żużlowej przy PZM i trener-selekcjoner Józef Olejniczak. To ich mądra selekcja i spełnione organizacyjne talenty wspięły żużlową Polskę na sam szczyt szczytów. Postawili odważnie na Wyglendę i… wygrali. Z nimi wygrała Polska cała.

Cztery razy Wyglenda zdobył tytuł indywidualnego mistrza Polski, czym również zapisał się na najpiękniejszych kartach historii polskiego żużla, pośród zaledwie kilku innych równych mu klasą asów. To są mianowicie Tomasz Gollob - ośmiokrotny absolutny fenomen, Zenon Plech - z pięcioma tytułami na koncie i Florian Kapała - również, podobnie jak Wyglenda, czterokrotny IMP.

Jako człowiek Wyglenda słynie z niewiarygodnej, jak na skalę sportowej gwiazdy, skromności, o wyjątkowym poczuciu humoru nie wspominając. Gdy bliżej poznałem Mistrza, było to dla mnie absolutnie szokujące odkrycie. To on już po kilku spotkaniach zaproponował przejście na ”ty”, z czego jestem dumny jak paw. W tym względzie do dziś nic się nie zmienia - sterany niełatwym życiem, załamany nieudanym pierwszym małżeństwem, dużo później śmiercią Mamuśki oraz ciężką chorobą ukochanego brata Franka - Andrzej Wyglenda pozostał sobą. To, pozwolę sobie skonstatować, jest osiągnięciem najwyższym byłego wielkiego sportowca - do końca pozostać człowiekiem i nie poddać się przeciwnościom losu. To nie jest łatwe, po zakończeniu bajecznej kariery różnie z tym bywa. (smutny los odciętego od świata w podraciborskiej samotni Józefa Jarmuły jest plamą na naszym zbiorowym sumieniu - to jest temat na inne opowiadanie). Naprawdę mało w swym życiu spotkałem ludzi, z którymi z taką przyjemnością, jak z Andrzejem Wyglendą, można pogadać dosłownie o wszystkim. Z Wyglendą świat jest fajniejszy, po prostu wygląda lepiej.

Nasz zacny Jubilat urodził się w Rybniku. Z perspektywy lat widać, że ów talent spełniony Rybnikowi, rybniczanom niczym manna spadł z nieba. Należy za to Bogu dziękować i bezustannie pytać, jak z honorami czcić postać tak wielkiego sportowca - tak samo zresztą jak i pozostałych ”muszkieterów z Rybnika”.

Stadion w Rybniku (z metryki ”żużlowy”) wolą wielu tysięcy rybniczan powinien być nazwany imieniem Antoniego Woryny, bo zmarły w 2001 roku wybitny sportowiec z rybnickiego Zamysłowa przed laty był i pozostał najbardziej rozpoznawalną marką w świecie. To bez wątpienia dodałoby splendoru samemu miastu, którego wiecznym patronem - pięknie się składa - jest ”Antoniczek” - święty Antoni z Padwy, także patron rzeczy i spraw zaginionych. Rybnik przez ostatnie lata był mocno zagubiony żużlowo, co w tym miejscu naprawdę nie przystoi. Jest postęp. M.in. mamy wreszcie na stadionie tablicę przypominającą postać śp. Antoniego Woryny.

Nawiasem mówiąc, w temacie upamiętnienia rybnickich muszkieterów znakomity pomysł rzucił swego czasu Zenon Paloc, znawca i dociekliwy badacz żużlowej historii, perfekcyjny kronikarz rybnickiego żużla, ze stratą dla Rybnika niestety mieszkający dziś w Opolu. Otóż wyjątkowo czujący magiczny swąd speedway’a Zenek zaproponował, żeby każdy łuk, a ściślej każdy róg toru na rybnickim stadionie nazwać imieniem jednego z czterech wybitnych żużlowców - wywiesić tam odwróconą do widzów stosowną tablicę. Pamiętający lata chwały kibice mogliby się w tej kwestii gremialnie wypowiedzieć. Ja, czerpiąc z Zenkowego pomysłu, pozwolę sobie rzucić luźno swoją propozycję w temacie.

Wejście w pierwszy łuk nazwijmy im. Joachima Maja, bo genialnie wychodził spod taśmy i wchodził w ów pierwszy łuk. To była poezja speedway’a. Wyjście z pierwszego wirażu byłoby wtedy ”Łukiem Stanisława Tkocza”, który tam lubił szarżować pod bandą (podczas złotem znaczonych DMŚ 1969 popularny w Rybniku Stasiek, w starciu z Rosjaninem, tam właśnie zawisł na płocie, a motocykl jego poleciał wysoko w niebo i spadł niemal pod nogi widzów). Trzeci łuk, najbliżej Rudy, oddałbym Antoniemu Worynie, gdyż ów genialny strateg tam zazwyczaj kończył sprawę, gdy nie udało mu się przypadkiem za dobrze wyjść spod taśmy startowej (gdyby jednak stadionowi nadano wreszcie imię Antoniego Woryny, to ten łuk przy Rudzie chętnie nazwałbym imieniem Jerzego Gryta, tego - pomijanego niesłusznie milczeniem - piątego muszkietera z Rybnika). Łuk ostatni, decydujący o tym, kto wygra wyścig, należy się bezapelacyjnie Andrzejowi Wyglendzie. Byłem kilkuletnim bajtlem, ale wciąż mam przed oczyma widok wielokrotnie szarżującego w tym miejscu wojownika Wyglendy, któremu słaby start specjalnie nie przeszkadzał w wygraniu całego wyścigu. Całkiem przypadkiem ułożyło się nam po kolei: Łuk Maja, Łuk Tkocza, Łuk Woryny (ew. Gryta) i Łuk Wyglendy. Dokładnie tak jak się rodzili, i jako sportowcy powstawali, wymienieni żużlowcy, nazywani muszkieterami z Rybnika.

Mijają lata. Andrzej Wyglenda wciąż wygrywa. Jest znakomicie poukładanym człowiekiem. Skrupulatnie zapisany terminarz, codzienny wyjazd rowerem na zakupy, typowo śląska dbałość o dom. Andrzej Wyglenda nigdy nie odmawia nikomu chwili rozmowy. Gdy się umówi, jest zawsze w porę tam, gdzie trzeba. O dawnych latach opowiada na luzie. Jest wielki - już nikomu niczego nie musi udowadniać. Tak już zostanie.

Sto lat w zdrowiu - tak na dobry początek, sto lat - drogi Andrzeju!

Stefan Smołka

Źródło artykułu: