Grzegorz Drozd. Lotem Drozda: Trzeba tylko chcieć

Późną jesienią 1974 roku na stadion bydgoskiej Polonii przyjechała dwójka celebrytów rodzimego speedwaya. Mieli dać pokaz bajkowego żużla i zgarnąć do kolekcji Stali Gorzów kolejny tytuł.

Grzegorz Drozd
Grzegorz Drozd
Piotr Świst w białym kasku WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Piotr Świst w białym kasku

Lotem Drozda to felieton Grzegorz Drozda, dziennikarza WP SportoweFakty.

****

Filmowy duet Edward Jancarz - Zenon Plech w nerwowych okolicznościach przegrał pierwszy historyczny finał mistrzostw polski par klubowych z ekipą gospodarzy i to była sensacja.

Pilarczyk i jego Barlas

Tak zaczęła się historia mistrzostw Polski par klubowych. Konkurencja, którą wymyślili i rozpropagowali w latach 60. Szwedzi. Powoli i ociężale zawitała także na nasze tory. Głównym hamulcowym był ówczesny przewodniczący GKSŻ, płk. Rościsław Słowiecki, który nie lubił nowatorskich pomysłów, a zwłaszcza tych zza zachodniej granicy. Najpierw nie chciał uczestniczyć w światowych rozgrywkach, ale gdy para Szczakiel - Wyglenda sięgnęła po złoto w 1971 roku, opór Słowieckiego ustępował. Krajowe pary zadebiutowały w 1973 roku. Po każdym ligowym meczu rozgrywano dwa biegi w ramach mistrzostw par. Łączna liczba punktów ustalała końcową kolejność. Rok później odbył się pierwszy historyczny finał. Osobno rozgrywki miała 1. i 2. liga. W 1976 roku zrezygnowano z podziału na ligi, a finalistów wyłaniały bezpośrednie eliminacje. To, co nie udało się na torze w Bydgoszczy, Stal Gorzów odbiła sobie w następnych latach sięgając po złoto w sezonach 75-78.

- Mieliśmy prawdziwą pakę w lidze, toteż o składzie na pary decydowała aktualna dyspozycja - wspomina Bogusław Nowak. - Byliśmy przyjaciółmi i dlatego łatwiej współpracowało się nam na torze. Finał w 1975 roku odbył się w przeddzień finału IMP, gdzie jechało aż siedmiu gorzowiaków! Do Leszna na finał par udaliśmy się wspólnie. W zawodach pojechałem z Jurkiem Rembasem. Siedem startów i tyleż podwójnych zwycięstw. Jurek przy kredzie, a ja po szerokiej. Rembas był znakomitym startowcem i uwielbiał kredę. Mawiał, że jak odchodzi dwa metry od wapna, to już jest pod bandą - żartuje Nowak. Rembas i Nowak - para perfekt. Rembas niespokojny wiejski chłopak z rozwianą czupryną. W podgorzowskim Bogdańcu z papierosem w ustach ujeżdżał okoliczne pola na niezmordowanej Wuesce. Bogusław Nowak, to jego przeciwieństwo. Stonowany elegant, potrafiący się wysłowić. Urodzony w Gorzowie cukiernik i absolwent tutejszej AWF nawet na prezentacji stał noga przy nodze. Ich wyczyn z 1975 roku powtórzyli dopiero 20 lat później dwaj bracia równie odmienni od siebie jak powyższa dwójka.

- Gorzowianie mieli wtedy świetny sprzęt. Głównym mózgiem w gorzowskim warsztacie był majster Edward Pilarczyk. Jego oczkiem w głowie był od zawsze Edek Jancarz - tłumaczy Ryszard Dołomisiewicz, czołowy polski żużlowiec lat 80. i dwukrotny mistrz w parach w barwach Polonii Bydgoszcz. - Pilarczyk wykorzystywał kontakty z Anglikami poprzez starty Plecha i Jancarza na torach brytyjskich - dodaje. - Nie można wszystkiego zwalać na sprzęt. Po prostu byli dobrzy - ripostuje Marek Cieślak, należący w latach 76-78 do wielkiej krajowej trójki, obok Plecha i Jancarza. - Po prostu oni zawsze mieli dwóch dobrych, a w innych klubach wybitny as był jeden. Dlatego ciągle wygrywali - wyjaśnia Cieślak. - Edward Pilarczyk faktycznie to był fachura. Angażował się i wiele potrafił wyciągnąć z naszych motorów. Na zawody jeździliśmy jego osobowym Mercedesem. Maszyny pakowaliśmy na przyczepkę - objaśnia Nowak.

ZOBACZ WIDEO Piotr Szymański: MPPK spadły z rangą. Teraz można zrobić coś fajnego (WIDEO)
- Tak skromnie nie było. Pilarczyk był jak na tamte czasy nieźle zorganizowany. Oprócz dobrych części i kontaktów w Anglii miał również nietypowy transport. Do legendy przeszedł jego klasyk techniki, czyli NRD-owski mikrobus "Barkas" - zauważa Dołomisiewicz. Monopol gorzowian przerwali dopiero w 1979 roku zawodnicy Falubazu. Para Olszak - Huszcza okazała się najlepsza na torze w Gnieźnie. W latach 82-83 Huszcza ponownie odbierał złote medale. Tym razem do pomocy miał Jana Krzystyniaka. - Zwłaszcza to pierwsze złoto na torze w Gorzowie było wyczynem niezłego kalibru. W przeddzień zawodów dowiedziałem się, że jadę. Było to dla mnie duże zaskoczenie. W Gorzowie z Andrzejem daliśmy popis jazdy. Wygrywaliśmy niemal wszystkie biegi podwójnie. Tylko w jednym zostałem wykluczony. Na start przyjeżdżałem długo przed innymi. Taka to była moja taktyka, aby wprowadzić nerwowość w szeregi rywali i wpłynąć na sędziego, aby włączył dwie minuty. Tak było i tym razem. Stoję pod taśmą i spokojnie oczekuję na wyścig, aż tu nagle arbiter Bronisław Ratajczyk - ważna persona w polskim żużlu - wywiesza flagę oznaczającą moje wykluczenie. Zdębiałem. Nasz mechanik Tadziu Tłumiłowicz, który opuścił Częstochowę i dołączył do Falubazu, również miał poważanie na naszym podwórku (główny mechanik reprezentacji) nie wytrzymał i w przypływie złości złapał za klucz i pobiegł w stronę wieżyczki sędziego z pretensjami, jak mógł mnie wykluczyć - śmieje się Krzystyniak, który zdobywał medale w trzech rożnych klubach (Falubaz, Unia Leszno i Stal Rzeszów). - Miałem zawsze lepszych kolegów - uśmiecha się Krzystyniak. - Ja byłem tym słabszym i nie marnowałem dorobku lepszych. Moja recepta była prosta. Nie wchodziłem w konflikty z zawodnikami. Nie miałem wrogów w klubach i z każdym potrafiłem się dogadać - wyjaśnia.

Dewizy, Hans Zierk i karetka pogotowia

W okresie lat 80. brylowała Unia Leszno. Byki w latach 84, 87, 88 i 89 sięgały po tytuł. - Mieli dobre kontakty z niemieckim mechanikiem Hansem Zierkiem, który również współpracował z Zenkiem Plechem, a Romek Jankowski miał obycie na brytyjskich torach, gdzie podpatrzył wiele rozwiązań technicznych - tłumaczy Dołomisiewicz. - To były czasy, w których każdy kombinował na swój użytek. Świat nam odjeżdżał, a myśmy kisili się w swoim kraju. Kto miał sposoby i fortele, jak dotrzeć do ludzi zza zachodniej granicy, ten wygrywał. Dewizy, pozwolenia, odprawy na granicy, paszporty, a gdzie, a na co, a po co? - to wszystko było codziennością polskiego żużlowca i jego otoczenia. Kto był sprytniejszy, miał przewagę. W Lesznie nie brakowało obrotnych ludzi. Był Heniu Brodala, był Jan Nowicki, był jeszcze jeden taki gość. Już niestety nie żyje. Chyba miał zawał prowadząc samochód. Zapomniałem nazwiska. Ale jak spytasz o właściciela słynnego Wartburga, to będą tam wiedzieli o kogo chodzi - doradza "Dołek". - A, to pan Nowaczyk! - rozwiązuje zagadkę Jan Krzystyniak, który sięgał wraz z Unią po tytuły w parach w latach 87-88.

- Faktycznie miał nosa do motocyklów i ciągle coś udoskonalał i testował. Gdy byłem zawieszony w 1986 roku, to byłem jego idealnym testerem, bo miałem sporo wolnego czasu. Co ciekawe, to nie był mechanik z wykształcenia, ani były zawodnik. Był kierowcą karetki pogotowia. Na co dzień jeździł tym Wartburgiem i zmarł na zawał będąc za kółkiem w 1987 roku. Dorabiał nowe rzeczy, testował różne materiały. Był z niego łebski gość - wspomina wychowanek Falubazu. - Leszczynianie sprowadzali silniki i części od niemieckich tunerów, którzy współpracowali m.in. z Duńczykami. W tamtych latach ich silniki z użyciem tytanu były nie do pokonania. Długo świat nie wiedział, że oni ten tytan wykorzystywali. Pod koniec lat 80. zabroniono używania tego materiału. Kto wie, może i "Jankes" i spółka jeździli na silnikach z użyciem tytanu i nawet o tym nie wiedzieli - zastanawia się Dołomisiewicz.

Dalsza część na drugiej stronie.

Czy wierzysz, że MPPK odzyskają kiedyś dawną rangę?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×