Powroty do przeszłości to cykl felietonów Stefana Smołki.
***
Który z prezesów dowolnego klubu sportowego podpisuje kontrakt z zawodnikiem, który zamierza się wspomagać niedozwolonymi środkami farmaceutycznymi? Odpowiedź równie prosta: robią to dokładnie wszyscy bez wyjątku - sami zbiorowi samobójcy.
Kolejne pytanie. Gdy już się zdarzy dopingowa demaskacja, to który prezes jakiegokolwiek klubu potem powie, że bierze całą winę na siebie? Może nawet podda się dobrowolnej karze? Jak wiemy zrobią to znów dokładnie wszyscy prezesi. Wystarczy ich zapytać.
A teraz poważniej... Pewne rzeczy są oczywiste, prezesi sterujący klubami, mają nie tylko prawo, ale obowiązek (pod odpowiedzialnością karną) unikania strat, generowania zysków firmy, na czele której stoją. Tym samym wymagają. Namacalny sukces jest tym oczekiwanym zyskiem sportowych spółek, porażka jest dla nich czystą stratą, przeliczalną na pieniądze. Problem, że prezesi nie mają dostępu do najgłębszych zakamarków mózgów swoich pracowników, nawet tych kluczowych (Grigorij Ł., pośród w sumie nielicznych, był pracownikiem absolutnie kluczowym). A tam - w umysłach - kłębi się istota rzeczy. Czasem owa agresja eksplodująca tu i ówdzie, nieraz przemożna chęć oszukania przeciwnika na różne sposoby. Ale też, z drugiej strony, tam sadowi się bezradność, której możemy się tylko domyślać, totalna bezsilność, przeradzająca się czasem w myśl obłędną o targaniu się na własne życie. Nie chcemy tego przeżywać raz jeszcze.
Każdy szef będzie bronił swojej firmy, tu - swojego klubu, ale pan prezes Krzysztof Mrozek, jak mało kto w tej grze bezwzględnej, zdaje się dbać o wysokie standardy. To muszą przyznać nawet jego adwersarze. W tzw. budowaniu składu (po- i przedsezonowym kupczeniu - jednym słowem) nigdy nie pragnął być "królem polowania", a kilku prezesom można by to spokojnie zarzucić. Inna sprawa, że z efektami dla nich samych niejednokrotnie opłakanymi. Mrozek dba o szkolenie w klubie i stara się opierać skład na wychowankach, nawet gdy regulaminy temu nie sprzyjają. W tym roku 2017 w barwach rybnickich pokazali się, alfabetycznie rzecz ujmując, Robert Chmiel, Lars Skupień, Rafał Szombierski i Kacper Woryna, a w odwodzie pozostają inni, całkiem dobrze rokujący młodzieńcy. Łatwo zmarnować ich potencjał, ale prezes Mrozek na pewno na to nie pozwoli. Nie wszystkie kluby potrafią - to nader krótkowzroczna polityka - dość odważnie inwestować w swoich, ograniczając się tylko do tego, co regulamin każe. Rybnikowi w tym względzie dorównuje niewiele ośrodków. Leszno, Gorzów, Tarnów, także totalnie dołująca Polonia Bydgoszcz - tam aż roi się od wychowanków.
ZOBACZ WIDEO Budowa motocykla żużlowego
Salomonowe wyjścia - takie też bywają i takie głosy rozsądku się pojawiają. Od dłuższego czasu gorącym orędownikiem swoistego resetu jest m.in. nasz wieloletni współpracownik Bartek Czekański (pozdrawiam serdecznie), którego w tym względzie trudno posądzać o stronniczość. Myślę tu o pomyśle poszerzenia najwyższej ligi do 10 zespołów w drodze wyjątku na jeden tylko rok, z zapowiedzią, iż po sezonie 2018 spadają 3 drużyny, a jedna awansuje z niższej klasy. Wyjątkowa sytuacja wymusza wyjątkowe rozwiązania.
Historia rozgrywek ligowych w Polsce zna takie przypadki (nie wspomnę tu o kilkukrotnym, dość karkołomnym, ratowaniu zagrożonej spadkiem do II ligi milicyjnej Polonii Bydgoszcz w latach słusznie minionych), a najbardziej drastyczne dotyczyły m.in. roku 1954, kiedy to po sezonie ogłoszono, że liga liczyć będzie odtąd nie dziesięć, lecz sześć klubów. Z kolei po sezonie 1991 osiem drużyn zastąpiono dziesięcioma, ale w tak zmyślny sposób, że nawet czwarty zespół II ligi (Sparta Wrocław) uzyskał epokową szansę awansu do ekstraklasy, dzięki czemu dwa lata później ten sam wrocławski klub rozpoczął swoją mistrzowską trylogię (DMP 1993-1995). Był potencjał, były wyniki. Ale najpierw było czujne oko władającej ligą centrali żużlowej i władz PZM.
Namawiam dziś do równie elastycznego podejścia. Organizacyjnie, ale zwłaszcza sportowo, na Ekstraligę bez wątpienia zasługują zarówno awansujący bezapelacyjnie Tarnów, ale i Toruń, i Gdańsk, i Rybnik. Spychanie któregoś z wymienionych prężnych ośrodków "piętro" niżej odbędzie się z ewidentną szkodą dla wszystkich, dla całego polskiego speedwaya. Sezon 2018 z dziesięciozespołową EL należałoby ogłosić bezzwłocznie, już teraz rozpoczyna się bowiem projektowanie budżetów i montowanie składów personalnych, a szanse dla wszystkich powinny być w miarę równe. Ogłoszenie tej decyzji mogłaby się pojawić jednak dopiero po rewanżowym meczu barażowym w Gdańsku, żeby ten mecz w ogóle miał jakiś sens.
Nie pracodawca, lecz wspomagany niedozwolonym dopingiem pracownik zawinił, więc to nie klub powinien ponosić najbardziej drastyczne konsekwencje. Odjęto punkty - OK, wyjścia nie było, choć decyzja była cokolwiek spóźniona i jest prawnie dyskusyjna. To spowodowało spore zamieszanie. Nieważne, bo całej tej maskaradzie można położyć kres. Teraz czas na gest dla skrzywdzonego środowiska, w tym wyjątkowo oddanych rybnickich kibiców, na ogół lubianych w całej Polsce. Chodzi o gest dla klubu ambitnego, w pocie czoła odbudowywanego, powstającego z kolan po latach klęsk, niekoniecznie zawinionych, ustępstwo nie dla prezesa, ale wobec klubu zawsze preferującego rozwój i szkolenie własnego narybku. A przy okazji dla drugiego spadkowicza, równie zasłużonego w wychowywaniu zastępów żużlowców.
Nawet najbardziej naganna postawa jednego zawodnika nie powinna wpływać na całokształt dokonań klubu w pełnym trudów sezonie. Bez swojego lidera ROW kapitalnie walczył u siebie i na wyjazdach. Prawda jest taka, że gdyby nie kontuzje Fredrika Lindgrena i Maxa Fricke'go, to, niezależnie od kompromitacji Grigorija Łaguty, ROW miałby realne szanse na pierwszą czwórkę, z równie możliwą perspektywą walki o tytuł DMP.
Warto taki klub degradować za winy niepopełnione?
Stefan Smołka