Sandra Rakiej: Rune z Polską związany jesteś do tego stopnia, że reprezentujesz nasze barwy podczas zawodów, nawet Grand Prix. Naprawdę jesteś tak mocno identyfikujesz się z tym krajem, nadal mieszkasz w Częstochowie?
Rune Holta: Tak, to właśnie tam spędzam większość czasu, choć podróżuję także pomiędzy Polską a Norwegią. Tutaj mam jednak cała swoją bazę, przyjaciół, przyzwyczaiłem się już i mogę powiedzieć, że czuję się po prostu jak w domu.
Drugi rok z rzędu jeździsz w barwach Stali Gorzów. Jesteś już bardzo znany i ceniony, jednak po ostatnich meczach entuzjazm kibiców zdecydowanie opadł. Czy pojedynek Caelum z Wrocławiem był przełomem?
- Moje ostatnie mecze były zdecydowanie dalekie od ideału. Niestety tak się zdarza na początku sezonu i wielu zawodników z najwyższej półki zaliczyło wpadki. Mam jednak nadzieję, że począwszy od tego meczu, będzie już tylko lepiej. Osobiście czuję, że wszystko jest już poukładane.
Gdzie zatem tkwił problem? Za mała liczba treningów, problemy sprzętowe?
- Muszę podkreślić, że naprawdę bardzo dużo trenowałem przed sezonem. Nie chcę również zganiać winy na swoje motocykle, ale niestety czasami nic nie jest się w stanie poradzić na złośliwość rzeczy martwych. Gdy wydawało mi się, że mam wszystko przygotowane perfekcyjnie, to dzień przed ostatnim meczem w Gorzowie straciłem dwa silniki. To jest strasznie frustrujące, ale mam nadzieję, że pokonałem już problemy sprzętowe.
Jesteś jedynym zawodnikiem, który w Polsce nie startuje w żółto-niebieskim kombinezonie, co kibice szybko zdążyli zauważyć...
- Gorzowski projekt kevlarów jest naprawdę świetny, ale ja nie mogę jeździć w swoim kombinezonie, bo po prostu został on źle wykonany przez KW Products. Poprawiali go już z pięć razy, ale nadal nie jest taki, jaki być powinien. Rozglądałem się za innymi producentami, ale wbrew pozorom to nie jest łatwa sprawa, a na kombinezon czeka się naprawdę długo. Wiem, że jest to problem zarówno dla sponsorów, jak i klubu, za co ich przepraszam. Nie mogę jednak jeździć w kevlarze, w którym czuję się nie komfortowo.
Rune a propos przygotowań do sezonu, czy to prawda, że masz dość nietypowe hobby? A mianowicie chodzi mi o heliskiing - skoki na nartach... z helikoptera!
- O tak! Narciarstwo to moja wielka pasja i poświęcam się temu, kiedy tylko mam wolną chwilę. Przynosi mi to wielką frajdę.
No tak, ale nie każdy, kto kocha narciarstwo, jest szalony do tego stopnia, żeby zabierać się za jego tak ekstremalną odmianę!
- Mi na nartach szło już po prostu tak dobrze, że chciałem spróbować czegoś więcej! Pojawiła się propozycja skoków z helikoptera, więc powiedziałem: czemu nie?! Robiłem to już kilka razy będąc w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, gdzie heliskiing jest bardzo popularny.
W Polsce jednak mało kto o tym słyszał. Wyjaśnij, o co tu w ogóle chodzi?
- Nie sądzę, żeby w Polsce heliskiing był w ogóle organizowany. W niektórych pasmach górskich są takie ekstremalne odcinki, gdzie nie ma wyciągów. Wtedy wsiadasz po prostu do helikoptera i w pewnym momencie wyskakujesz na nartach.
Brzmi dość przerażająco! Czy zatem heliskiing wyzwala więcej adrenaliny niż żużel?
- Szczerze mówiąc to emocje są dość porównywalne. Wyskoczyć z helikoptera, czy ścigać się na motorze, który nie ma hamulców... W jednym i drugim przypadku trzeba być trochę szalonym. Obie dyscypliny dają niesamowitego "kopa", to adrenalina, uczucie, którego nie da się opisać.
Czy wszystkie twoje hobby są tak ekstremalne?
- Niestety, ale kariera żużlowca nie zostawia mu dużo czasu na pasje i rozrywkę. W większości swój wolny czas poświęcam właśnie na narciarstwo. Mam jednak chrapkę na kilka innych sportowych przygód.
Skoki na bungee?
- Na przykład! Albo spadochroniarstwo, bo to mnie strasznie kręci. Myślę, że jak skończę karierę, to będę miał więcej czasu, żeby tego wszystkiego spróbować.
Przy takim zamiłowaniu do rozmaitych sportów, dlaczego twój wybór padł właśnie na żużel? Tym bardziej, że w Norwegii musi być to bardzo mało popularna dyscyplina.
- Próbowałem wielu sportów, więc nie było to tak, że od dziecka chciałem być żużlowcem. Wcześniej grałem w piłkę nożną i jeździłem na kartingach. W pewnym momencie miałem okazję zapoznać się ze speedway’em i już po pierwszych treningach czułem, że to jest po prostu to!
Czy w Norwegii są w ogóle jakieś tory żużlowe?
- Tak, ale trudno to porównać z obiektami w pozostałej części Europy. Na treningi głównie jeździłem do Danii, bo tam miałem najbardziej optymalne warunki, żeby się rozwijać. To była dla mnie więc dość poważna decyzja, bo mając czternaście lat musiałem postawić wszystko na jedną kartę. Przeszedłem długą drogę, żeby zostać profesjonalnym żużlowcem.
Naprawdę musiałeś więc tego chcieć, skoro aby trenować, poszedłeś do pracy. I nie było to nic lekkiego, tylko ciężka robota na platformach wiertniczych...
- Nie miałem innego wyboru, bo żeby jeździć na żużlu, trzeba w to zainwestować sporo pieniędzy. Musiałem więc iść do pracy, żeby kupić porządne motocykle i cały niezbędny sprzęt. Pracowałem dzień i noc, równocześnie starając się o pozwolenie z pracy na udział w zawodach. Zazwyczaj zwalniano mnie więc na mecze, ale zaraz potem wracałem. I tak w kółko. Uwierz, że to była niesamowicie ciężka praca.
Zapewne takie doświadczenie procentuje teraz w twoje karierze sportowca. Uczyniło cię to twardszym człowiekiem?
- Tak, to była naprawdę bardzo cenna lekcja. Teraz wiem, że właśnie wtedy ukształtowała się moja osobowość i charakter sportowca. Taka szkoła życia dzisiaj tylko i wyłącznie procentuje.