Tylko Motor, to cykl felietonów Tomasza Dryły, żużlowego komentatora nSport+.
***
Po lokacji w 1317 roku założono tam ogrody. W XVIII wieku teren zdobiły okazałe pałace i dwory. Kiedy sto lat temu Polska odzyskiwała niepodległość, a pierwszą stolicą odrodzonego państwa, przez pięć dni, był Lublin - ulica Żmigród przebiegała już tak, jak dzisiaj. Od 1922 roku po Lublinie jeździły dwa fordy T i właśnie na tej ulicy powstała pierwsza szkoła szoferów. Założył ją lwowiak włoskiego pochodzenia, Ludwik Zambelli. Klientelę miał niewąską - sami arystokraci i hrabiowie, z ordynatem Konstantym Zamojskim na czele. Jednak najsłynniejszy szofer ze Żmigrodu uczył się rzemiosła gdzie indziej.
Już jego dziadek, Antoni, prowadził na tej ulicy zakład mechaniczny. Młody chłopak, który w chwili wybuchu wojny miał zaledwie 8 lat, okupację przetrwał wpatrując się z otwartymi ustami we wspaniałe maszyny, które Niemcy powierzali do naprawy jego ojcu. W warsztacie, pośród wojskowych BMW, DKW, Zundappów i NSU, uczył się mechaniki, a na Żmigrodzie uczył się życia. Być może w drodze do szkoły, albo na boisku widywał się z rok starszym Heńkiem Kukierem, który w 1953 wyboksował mistrzostwo Europy, lejąc w półfinale "ruskiego" - Anatolija Bułakowa, co dla lubelskich zakapiorów było nawet ważniejsze, niż sama walka o złoto. Żmigród przez dekady nie był, delikatnie mówiąc, najbardziej gościnnym zaułkiem w mieście i wypuszczał w świat naprawdę charakternych chłopaków. Takim na pewno był młody Włodek, który szalał motocyklem po żmigrodzkich kocich łbach. Kiedy we wrześniu 1947 roku w Lublinie rozegrano pierwsze zawody żużlowe, musiał je wygrać, choć miał zaledwie szesnaście lat.
Włodzimierz Szwendrowski - najbardziej utytułowany lubelski żużlowiec. To on, jako pierwszy w historii, wywalczył dwa tytuły indywidualnego mistrza Polski na pięćsetkach. Był też pierwszym polskim zawodnikiem, który pokonał aktualnego mistrza świata - w 1955 w Warszawie dwa razy na luzie pyknął Petera Cravena.
Szwendrowski był wspaniałym sportowcem, fantastycznym kolegą, a do tego szalenie zdolnym i utalentowanym człowiekiem. Pracował na Politechnice Lubelskiej, a w jego domu musiało być pianino. W połowie lat '60 to pianino odkupił od niego znajomy z ul. Łęczyńskiej, Krzysiek (czyli w Lublinie "Kylo") Cugowski, ale to już inna opowieść - o tym, jak powstała Budka Suflera. Gościom, którzy przyjadą w przyszłym roku do Lublina polecam spacer na ulicę Żmigród. Wychodząc ze starówki Bramą Krakowską wystarczy skręcić w lewo, zejść kawałek w dół i tuż przed Archikatedrą odbić w prawo. Na zabitych deskami oknach piwniczek, w podwórkach i bramach wciąż widać ślady warsztatu Antoniego i pamiątki po Szwendrowskim. Mimo wszystko jednak lepiej wybrać się tam za dnia... Oczywiście po to, by dostrzec te napisy. Na pierwszej kamienicy od strony ulicy Królewskiej umieszczono fragment "Poematu o mieście Lublinie" Józefa Czechowicza...
Lublin nad łąką przysiadł.
Sam był -
i cisza.
Nie tylko Szwendrowski dokonywał pionierskich rzeczy. To w Lublinie startował pierwszy zagraniczny mistrz świata, Hans Nielsen. A wiedzieliście, że Motor jeździł przy stałym sztucznym oświetleniu już w 1967 roku? I że w 1983 wystawił dwie drużyny w dwóch ligach? Przy słupkach taśmy startowej na Zygmuntowskich zainstalowano pierwszą fotokomórkę w Polsce. Marek Kępa podpisał zaś pierwszy oficjalny krajowy kontrakt zawodowy. Pierwsza wydrukowana w Polsce książka o tematyce żużlowej była poświęcona chłopakowi ze Żmigrodu. To w końcu Motor, jako pierwszy zespół w historii polskiego żużla awansował w dwa lata z trzeciego poziomu rozgrywek do najwyższej klasy. A przecież jeszcze w 2016 roku przy Alejach Zygmuntowskich 5 było cicho, jak w poemacie Czechowicza... Przez trzy ostatnie lata w Lublinie wydarzyło się wiele rzeczy z pozoru niemożliwych: powrót drużyny, solidny budżet, awanse, frekwencja na trybunach, "cud nad Bystrzycą" w meczu z Rybnikiem - było tego trochę. Nic pewnie by się nie udało, gdyby nie zaangażowanie i doświadczenie ludzi odbudowujących klub i całej rzeszy oddanych pomocników.
Prezes Aleksandra Marmuszewska - córka menedżera zespołu, Piotra Więckowskiego i Jakub Kępa, dyrektor sportowy, to tercet naprawdę egzotyczny. Różnią się wszystkim, łączy ich jedno: pasja i miłość do motocykli. Od dziecka wkręceni w temat po uszy, są sportowcami i na własnej skórze poznali, jak smakuje sukces, ale też trud i ból, które towarzyszą motosportowi.
Jak wszyscy zawodowi motocykliści, są beznadziejnie zawzięci, uparci i ambitni. I nie znoszą przegrywać. Mają fioła na punkcie motorów, a żużel to dla nich nadal pasja. Ola wychowywała się w busach, na torach motocrossowych i w bazach rajdów terenowych. Towarzyszyła ojcu i rodzeństwu, ale sama też dzielnie trzymała gaz, dzięki czemu ma w bogatej kolekcji m.in. mistrzostwo Polski w motocrossie. Nadal upala na licznych podlubelskich miejscówkach. Ale w sumie, mając takiego ojca, nic dziwnego...
A gdybyście wyszli ze wspomnianej Bramy Krakowskiej i poszli przed siebie, miniecie Plac Litewski, czyli miejsce, gdzie w 1569 podpisano akt Unii Polsko - Litewskiej, oraz wspaniały, skromny pomnik Marszałka Piłsudskiego. Marszałek pewnie cieszy się z tej lokalizacji, wszak kochał swą rodzinną Litwę dozgonnie, a jego serce pochowane jest na wileńskiej Rossie. Dziś Marszałek ze swojej Kasztanki patrzy na zabytkowy budynek poczty. W latach '50 przebiegała tędy trasa wyścigów ulicznych, takich, jak dzisiaj na Wyspie Man. Szwendrowski oczywiście brał w nich udział! Ścigał się tu też Sobiesław Zasada, wygrał nawet w 1952. Dalej, przez Aleje Racławickie, za Ogrodem Saskim, gdzie pierwszy raz obściskiwałem się ze swoją przyszłą żoną, skręcacie w prawo, w dół. Po lewej w zaroślach zauważycie nietypową, zaniedbaną budowlę - to domek kata, gdzie w średniowieczu mieszkał i kończył żywoty skazańców zawodowy kat. Trochę strach. Dochodzicie do Wieniawy.
Wędrowcze, oto już kręte uliczki starego przedmieścia,
Wieniawy. Dawniej, gdy winnice opinały te wzgórza,
nazywano je: Winiawa.
Mijacie po prawej stadion Lublinianki, którą w 1963 trener Kazimierz Górski wprowadził do II ligi i schodzicie w dół zboczem, na którym była kiedyś skocznia narciarska. W 1955 rekordowy skok na odległość 19 metrów oddał na niej Wojciech Papież, który... cztery lata później został bokserskim mistrzem Polski! Na dole wychodzicie niemal dokładnie na miejsce, gdzie... zaczęła się polska saga motocyklowa w Rajdzie Paryż - Dakar! Przez lata na Górkach Czechowskich istniał wspaniały tor motocrossowy. To na nim tętniło offroadowe życie regionu. I jakież to było życie! Ścigały się całe rodziny, wszyscy byli przyjaciółmi. Harce w kurzu, a potem ogniska i wytworne kolacje przyrządzane na grillach wkopanych w błoto po kostki.
W takich klimatach, dokładnie 20 lat temu, zrodziło się najbardziej szalone marzenie, na jakie może sobie pozwolić facet zakochany w motocyklach. Na zawodach kończących sezon chłopaki Lubelaki ścigali się z kolegami z Warszawy, Jackiem Czachorem i Markiem Dąbrowskim. Pomysł rzucił Czachor, a dwóch lokalnych wariatów - Piotr Więckowski i Dariusz Piątek - od razu odpowiedziało "jak to, my nie damy rady?!". To było 11 listopada 1998, a już półtora miesiąca później Więckowski jechał dostawczakiem Lublin do Paryża, żeby "rozeznać sytuację" i zobaczyć, jak to wygląda z bliska. Tak rozeznał, że dojechał do afrykańskiej Mauretanii. Bez żadnych wiz, pozwoleń, statusu uczestnika rajdu. O, tak, busem na lubelskich blachach. Freestyle. Przekazał kolegom, że można próbować.
Reakcje były różne, ale spójne - szaleństwo, żart, to niemożliwe, nie dacie rady, Dakar to jest Everest motosportu. Generalnie, cała ta zgraja malkontentów miała rację - gdzie Polacy, na Dakar, jeszcze motorami?! Tyle, że gadać może każdy, a odwagę do tego, by spróbować, mają nieliczni. Przygotowania, treningi, kompletowanie sprzętu i sam start - to opowieść tak niesamowita, że aż trudno w nią uwierzyć. I może dlatego się udało... A to nie był łatwy rajd. Po uroczystym starcie w Paryżu, karawana przeniosła się do Dakaru. Tam zaczęły się odcinki specjalne, najpierw przez Senegal, potem w Burkina Faso. Problemy zaczęły się po sześciu dniach. Z powodu bardzo realnego zagrożenia atakami terrorystycznymi, odwołano wszystkie etapy prowadzące przez Niger. Kiedy wydawało się, że rajd zostanie przerwany, z pomocą przyszedł Mu'ammar al - Kaddafi.
Dalsza część felietonu Tomasza Dryły na drugiej stronie ->
[nextpage]Pułkownik podstawił trzy swoje potężne Rusłany. Samoloty transportowe wykonały 18 dziesięciogodzinnych rejsów i przerzuciły cały rajd do Libii. Stamtąd karawana pojechała do Egiptu. 23 stycznia 2000 roku, na mecie w Kairze, stawiło się trzech pierwszych polskich motocyklistów w historii Dakaru: Jacek Czachor, Marek Dąbrowski i Piotr Więckowski. Więckowski z motorami jest zrośnięty. Przynajmniej raz w tygodniu jeździ na poważnie. Często z synami i córką. W ubiegłym roku, na 50. urodziny, dostał od ukochanej żony... nowiutką crossówkę KTM! Nienormalni...
Nad królewskim zamkiem lubelskim górują charakterystyczne topory. Obok dumnie stoi lew, symbol związków Lublina z Lwowem. A najwyżej wznosi się Kaplica Trójcy Świętej - dekorowana na zamówienie Władysława Jagiełły. Zwycięzca spod Grunwaldu miał słabość do Lublina, może dlatego, że było to pierwsze polskie miasto, w którym zatrzymał się w drodze na pierwszą wspólną noc z Królową Jadwigą? W tejże Kaplicy jest także najstarsze w Europie... graffiti. Po podpisaniu aktu Unii Lubelskiej towarzystwo oczywiście solidnie popiło i na mszy dziękczynnej wytrzymać mu było niełatwo. A że posłowie mieli przy sobie tradycyjne ruskie sześciopióry (znane na Zachodzie, jako buzdygany), noże i szable, to dawaj - dziki wschód, kto nam broni itd.! W czasie kazania wydrapali na ścianach wszystko, co im przyszło do głowy: imiona, nazwiska, herby, złote myśli. Łatwo dostrzec np. taki podpis: "Piotr Jeżewski 1569 Lytuanie unia facta est". Takie dzisiejsze "Stefan, tu byłem"... Aleją Unii Lubelskiej idziemy na południe i po chwili docieramy nad brzegi Bystrzycy.
Przy kapliczce rozbiegały się steczki
jedna szła poprzez łąki pałąkiem
druga pełzła przez wąwóz u rzeczki
słońce pełzło tam o wschodzie czerwonym pająkiem
Z mostu widać już jupitery stadionu żużlowego. Tam, w parku maszyn, pierwsze opary metanolu w swoje dziecięce płuca wciągał Jakub Kępa. Jego ojciec, Marek, to legenda Motoru Lublin. Słynął z waleczności, profesjonalizmu i nienagannego wyglądu. Elegant. Mały Kuba nie tylko biegał po jego boksie, szybko zaczął pomagać tacie w warsztacie i na wyjazdach. Kiedy miał 12 lat, Marek połamał się we Wrocławiu, a lekarze zagipsowali go od pasa do szyi. A że chcieli koniecznie na kolację zjeść obłędnie pyszne śledzie Pani Elżbiety, zdecydowali, że wracają.
Zagipsowany ojciec trzymał kierownicę, a młody Kuba zmieniał biegi. W rodzinie do dziś żartują, że jeździ automatem, bo biegi umie zmieniać tylko lewą ręką. Kiedy Marek skończył ze speedwayem przesiadł się na crossówkę i z trzema synami założyli "Kępa Team". Jeździli po Europie na wszelkie możliwe zawody. Życie w drodze, spanie obok motocykli, czarna kawa o świcie, tankowanie z kanistra i wio, na tor! Zwycięstwa, porażki, kontuzje - wszyscy Kępowie to znają. W takich warunkach Kuba się hartował. Uczył życia, sportu, rywalizacji, ale też szacunku i pokory.
To na torach motocrossowych stał się jednym z najbardziej zawziętych, ambitnych i pracowitych ludzi w mieście. Mówię serio, bo wiem, ile rodzinę Kępów kosztuje projekt żużlowy. Marek przekazał synom wyjątkowy etos pracy i szybko zmusił do pełnej samodzielności. Za nazwisko nic nie przyszło. Taki chów... Gdybym miał powiedzieć, w czym Kuba i Marek są podobni, odparłbym: są tak samo uparci. A czym się różnią? Kuba jest jeszcze bardziej uparty... Oczywiście, że ma wady - jest chorobliwie punktualny, przenigdy się nie poddaje, ufa ludziom i uważa, że jeśli on zapierdziela na 200 procent, to wszyscy wokół powinni chociaż na 110... I ma krótkie sprzęgło. Ale to przefajny gość. Honorowy jak diabli, którzy w 1637 obronili biedną wdowę, niesłusznie osądzoną w lubelskim Trybunale. Tak było! Czarcią łapę do dziś można obejrzeć na Zamku.
Aha. Kuba dzień zaczyna o 4:30, żeby o 5 rano zameldować się na macie, na treningu rosyjskiego sambo bojowego, siłowni, albo joggingu z uroczą żoną, Kasią. Śpi na kolcach, jak fakir. A kiedy w ubiegłym roku Motor przegrał finał 2. Ligi ze Startem Gniezno, żeby odetchnąć, poszedł na spacer do lasu. Wyszedł z niego... po czterech dniach! Z planem na baraże. Motor roztrzaskał w nich Stal Rzeszów różnicą 36 punktów. W tym roku kupił enduro, śmiga z synami, czasem z brejdakiem. Chociaż syn Oliwier ciągle mówi, że latają za rzadko. Nie złapałbym się z nimi na szprycę. Pasja. Pasja. Pasja.
Wędrowiec
jest już tylko ciemnym punkcikiem.
Zniknął za wzgórzem.
Dobranoc, miasto,
dobranoc...
Kocham to Miasto. Za charakter, wspaniałą, choć skomplikowaną, siedemsetletnią historię. Za to, że przez wieki żyli tu obok siebie Polacy, Ukraińcy, Rusini, Żydzi i Ormianie. Razem pracowali, bawili się, pili bimber i lali po pyskach. I za to, że do dzisiaj tak jest. Za poligon na Czechowie i mgłę nad Czerniejówką. Za ogniska w Starym Gaju, pustostany na Dziesiątej, Rybną, Olejną i Zaułek Hartwigów. Za nagrobek z aniołem na cmentarzu przy Lipowej i ukraińską wódkę sprzedawaną na każdym bazarze. Za trampki po 10 zeta na Podzamczu i uśmiech nieznajomej dziewczyny w trolejbusie za darmo. Za sto tysięcy studentów. Za forszmak, cebularze i chmielową - naszą królową, oraz mocną - nam pomocną. Za baobaba i "Litwę", gdzie kiedyś naprawdę się działo.
Za odnowione kamienice i jeszcze bardziej za te odrapane. Za podwórka Starego Miasta. Za niebo latem o czwartej nad ranem i słońce nadciągające codziennie znad Lwowa. Za kontrabandę, targ na Ruskiej i setę do śledzia w dworcowym barze. Za Baryłę na rogu Zemborzyckiej i Kruczkowskiego, choć to już ponoć Herberta. Za Koniec Świata, którego już nie ma i tor kartingowy, którego też nie ma, ale trochę krócej. Za Montex i Motor. Za Przyjaciół i Radio Centrum. Kurde... za Młodość. Przede wszystkim - za serdeczność, otwartość, szczerość i nieudawaną gościnność Lubelaków.
Lublin to miasto duszane (czyli po Waszemu: z duszą). Ta dusza rogata, niepokorna, ale w tym jej urok. Gród ten jagielloński ma swoje tętno. Jednak bicia jego serca nie usłyszy każdy turysta. Trzeba wiedzieć, gdzie zajrzeć, w jaki zaułek się zapuścić. Inaczej biada. To jednak "dziki wschód". Pije się tu ostro, bawi z rozmachem i kocha mocno. Znajdź tu przyjaciela, a nie zginiesz. Wrogów szukać nie polecam... Miasto chojraków. W sporcie też to widać. Fenomenalna postawa żużlowców, prowadzenie drużyny i jej sukcesy sprawiają, że Lubelaczki i Lubelaki, brejdaki i gołdusy, znów są dumne ze swojego Miasta. Łatwo skóry nie sprzedadzą i nie skazywałbym lubelskiej drużyny na porażkę. Niczym przez te dwa lata nie zasłużyli na brak szacunku. Niczym. Tu naprawdę żyją zarąbiści ludzie. Na żaden cud, czy dwa, nie będą czekać. Oni sami robią cuda. Jak singerowski "Sztukmistrz z Lublina", Jasza Mazur. Jasza mieszkał niecałe dwa kilometry od stadionu żużlowego. A Andrzej Mazur zdobył dla Motoru 1706,5 pkt. I jeszcze jedno. Jerzy Mordel.
Tomasz Dryła
ZOBACZ WIDEO Ile żużlowcy wydają na opony?