Większość obecnych kibiców żużla dorastała w czasach, gdy zawodnicy tworzyli już obwoźny cyrk. Jednego dnia jeżdżą w Polsce, kolejnego w Wielkiej Brytanii, a trzeciego w Szwecji czy Danii. My do tego przywykliśmy, bo zjawisko stawało się coraz bardziej powszechne wraz ze wzrostem popularności tanich linii lotniczych i zwiększoną liczbą lotów.
To, co my zaczęliśmy traktować za coś normalnego, trudno zrozumieć kibicowi każdej innej dyscypliny. Już nawet nie chodzi mi o piłkę nożną, która pod względem pensji i popularności przegoniła inne dziedziny sportu o kilka długości. Siatkarze, koszykarze czy szczypiorniści jakoś nie kombinują tak jak żużlowcy, nie grają w kilku ligach na raz.
Dlatego wprowadzenie zasady "jeden zawodnik - jedna liga" miałoby swoje korzyści. W końcu zapanowałaby normalność, być może w końcu udałoby się stworzyć coś na wzór żużlowej Ligi Mistrzów. Bo tak długo jak zawodnicy mają podpisane kontrakty w kilku ligach, tak żużlowa Champions League nie ma racji bytu. Co to za rozgrywki, skoro taki Jason Doyle mógłby sobie wybrać, czy pojedzie w barwach klubu ze Szwecji, Danii, Wielkiej Brytanii albo Polski.
ZOBACZ WIDEO PGE Ekstraliga 2020: Wielcy Speedwaya - Leigh Adams
Gdy jednak czytam wypowiedzi Jasona Doyle'a, Maxa Fricke, Nielsa Kristiana Iversena czy Roberta Lamberta, jak to czekają na otwarcie granic i jazdę w kilku ligach, bo ponieśli poważne inwestycje przed sezonem 2020, a teraz spotkały ich obniżki wynagrodzeń w Polsce, to mam poważne wątpliwości czy kiedykolwiek zmusimy żużlowców do jazdy wyłącznie w jednych rozgrywkach.
Powiedzmy sobie wprost, skoro w czasach finansowego eldorado nie udało nam się wprowadzić takiego przepisu, to tym bardziej nie uda się teraz. Owszem, wybrani żużlowcy jak Tai Woffinden, Fredrik Lindgren czy Leon Madsen ograniczyli się praktycznie do jazdy w Polsce i SGP. Zrozumieli, że zarabiają w PGE Ekstralidze na tyle dużo, że nie muszą przez cały tydzień żyć na kółkach. Do tego im więcej startów, tym większe ryzyko kontuzji. Rozumieją to Woffinden czy Lindgren, którzy w trakcie swojej kariery już kilkukrotnie połamali się na Wyspach.
Woffinden i Lindgren to jednak wyjątki potwierdzające regułę. Większość zawodników nie mogła liczyć na kontrakty na poziomie Brytyjczyka i Szweda, a po kryzysie finansowym tym bardziej takich nie otrzyma. Skoro nawet nasz mistrz świata Bartosz Zmarzlik jeździ nie tylko dla rodzinnego Gorzowa, ale też dla szwedzkiej Vetlandy, to o czym my chcemy dyskutować?
Żużlowcy przez lata nauczyli się, że mogą jeździć tyle, ile się tylko da. Część z nich byłaby w stanie pojechać siedem imprez w tygodniu, gdyby tylko były odpowiednio opłacane. To w pewien sposób zrozumiałe - kariera sportowca nie trwa wiecznie i trzeba jakoś zgromadzić środki na późniejszy etap życia. Zwłaszcza jeśli mowa o ligowych średniakach.
Jeśli PGE Ekstraliga i PZM zaczną myśleć o ograniczeniu startów do jednej ligi, to będziemy mieć krzyk równie głośny jak w ostatnich tygodniach, gdy wprowadzano cięcia finansowe w najlepszej lidze świata. Znów usłyszymy o kosztach ponoszonych przez żużlowców, że nie da się bardziej obciąć wydatków, itd.
Oczywiście, w PGE Ekstralidze nadal będą do zarobienia największe pieniądze, więc rachunek ekonomiczny będzie wskazywać na Polskę kosztem rodzimych rozgrywek. Kto jednak wie, czy wtedy nie odezwą się tamtejsze federacje i nie zaczną uzależniać decyzji o wydaniu zgody na jazdę w Polsce od posiadania kontraktu w ojczyźnie? Coś Szwedzi czy Brytyjczycy będą musieli wykombinować, bo inaczej zostaną z całą gromadą żużlowców, którzy w większości ledwo potrafią złożyć się na wejściu w łuk. Reszta będzie jeździć w Polsce.
Czytaj także:
Dylemat Lamberta. Ściganie w Polsce kosztem ojczyzny?
Max Fricke chce też jeździć poza Polską