Bartłomiej Czekański: Bez hamulców - Kocha, lubi, szanuje... (2)

Czytam w internecie jakieś niestworzone historie o sobie. Że np. lubię i faworyzuję Atlas Wrocław, Falubaz Zieloną Górę (no może trochę racji jest w tym), a nawet od czasu do czasu, o dziwo, także Unię Leszno, zaś inne kluby kopię po kostkach np. Unibax Toruń, Caelum Stal Gorzów, Włókniarza Cognora Częstochowa czy Wybrzeże Lotos Gdańsk. Co za bzdury!

W tym artykule dowiesz się o:

Jestem w bardziej komfortowej sytuacji niż przeciętny kibol któregoś z wymienionych tu klubów. Mnie po prostu wszystko jedno, kto zostanie drużynowym mistrzem Polski. Ktokolwiek by nim został, sprawi mi radość i satysfakcję, bo ja wszystkim kibicuję jednako. Mieszkam we Wrocławiu, lecz jeśli ewentualnie (nikomu tego nie życzę) z ligi zasłużenie spadnie Atlas, to nie będę płakał. Znaczyłoby to bowiem, że - póki co - jest za słaby na Ekstraligę i nie ma tam dla niego miejsca. A słońce nad Wrocławiem nie przestanie przecież przez to wschodzić, zaś kury nadal będą się niosły jak należy. W pierwszej czy drugiej lidze też daje się żyć, choć dla takiego dużego ośrodka byłaby to spora porażka. Oczywiście, powtarzam, absolutnie nikomu degradacji nie życzę i od dawna jestem za jak najszybszym poszerzeniem Ekstraligi do dziesięciu zespołów.

Teraz się przed wami odkryję. Bo oto w kolejności alfabetycznej przedstawię drużyny (kluby), które lubię i podam dlaczego (uwaga, to nie jest żadne historyczne opracowanie, takie zostawiam panu Smołce).

Pamiętacie ten początek? De ja vu? Gdzieś to już czytaliście? Oczywiście, na www.sportowefakty.pl. Tak właśnie pisałem wam w czerwcu, przestawiając po mojemu cztery wspaniałe, historyczne kluby Ekstraligi w kolejności alfabetycznej. Atlas Wrocław, Caleum Stal Gorzów, Falubaz Zielona Góra i Polonię Bydgoszcz. Wyjaśniałem wam, za co je lubię i szanuję, a czym u mnie podpadły. Potem trafiłem do szpitala, następnie zaś musiałem nadgonić tzw. bieżączki, więc ta seria artykułów "Kocha, lubi, szanuje" została przerwana. Dziś do niej wracam i pogadamy o kolejnych czterech klubach Ekstralipy. W kolejności alfabetycznej.

Unia Leszno - jestem z Wrocka, a przy Lesznie serce bije mi mocniej. Od lat mam tam wielu przyjaciół i dużo fajnych wspomnień. Unia to prawdziwa królowa polskiego żużla. Dwanaście (a tak naprawdę trzynaście) tytułów DMP! Dziewięć tytułów IMP. To robi wrażenie. Tam na szlace pomykano już w 1938 roku (aczkolwiek sekcję żużlową założono oficjalnie w 1948 r.), a w 1949 r. rozegrano pierwszy powojenny finał IMP-u. Zwyciężył legendarny Alfred Smoczyk, który był nie mniejszym talentem żużlowym niż Tomasz Gollob. Tak, Smoczyk, Gollob i Plech, to najwięksi biało-czerwonego speedwaya. Do tego Szczakiel, ale "tylko" za tytuły IMŚ i MŚP, a nie za całokształt (ludzie trochę nie doceniają jego rzeczywistego talentu), Jancarz, Woryna, Waloszek i Wyględa.

Ale wracajmy do Leszna. W 1949 r., tamtejszy klub przyjął nazwę Unia i do dziś została niezmieniona. Chwała Lesznu (a przy okazji także kilku innym naszym klubom) za poszanowanie tradycji i za to, że na afiszu nigdy nie było tam żadnych Unibaksów, Cognorów, Atlasów, Złomreksów, Morawskich, Kronopolów itd., itp. Jestem oczywiście wdzięczny tym firmom i innym tu niewymienionym, że chciały wspomóc nasze żużlowe kluby, ale jednocześnie mam tym firmom za złe, że nie uszanowały i nie szanują przywiązania kibiców, którzy od wieków skandują na stadionie: Sparta, Apator, Falubaz, Stal itd., itp. I mają w du...żym poważaniu sponsorskie nazwy i loga. Ciekawe, jak to będzie, gdy np. znana firma Osram (ta od żarówek) zechce zasponsorować któryś z klubów i zażyczy sobie prawo do nazwy drużyny? To jak taką nieszczęsną drużynę będziemy wówczas dopingować? Osram Wrocław!? Osram Gorzów!? Osram Toruń!? Osram... i tu wpiszcie sobie nazwy pozostałych polskich żużlowych miast. Byłby ubaw po pachy, co? A Unii to nie grozi. To dobrze, że ona nie wszystko ma na sprzedaż.

I jacyż świetni zawodnicy reprezentowali barwy leszczyńskiego klubu! Smoczyk, Olejniczak, Żyto, Glapiak, Kuśnierek, Stanisław i Jerzy Kowalski, Zenek Kasprzak, Romek Jankowski, Piotr Pawlicki, Darek Baliński, Łabędzki, Piwosz, Adamczak, Krakowski, Heliński, Jąderowie, Zdzichu Dobrucki, Mariusz Okoniewski, Sterna, Skórnicki, Szymański, Mikołajczak. Te nazwiska przychodzą mi do głowy jako pierwsze z brzegu. Przepraszam tych, których tu pominąłem.

Darek Baliński, podobnie jak później Adaś Łabędzki, czy Adaś Skórnicki, to kowboj na motocyklu. Dawał koło, że aż miło. Włodziu Heliński to był świetny krawężnikowiec. "Okoń" i "Kasper" to faceci obdarzeni atomowymi startami. Zwłaszcza ten pierwszy, który na dystansie wypracowywał sobie taką przewagę nad rywalami, że ci z zazdrości podejrzewali go, iż zasuwa na... sześćsetce! Pawlicki to największy wojownik - "Ultimate and Extreme Fighter".

"Jankes" to Francja-elegancja na torze, fajna sylwetka i technika. Niedawno w finale IMP w Toruniu "Sqra" uhonorował Romka ubierając niebiesko-żółty kevlar, wzorowany na skórze (kombinezonie) Jankowskiego z lat 80. Piękny i wzruszający. Poproszę pana Fijołka z STP, żeby mi taki sam uszył. Romek, gdy prowadził wyścig, to tak dziwnie na łuku siedział na motorze, odwracając i przechylając swój tułów w prawo, jakby przeciwnie do kierunku jazdy. Właśnie jego, Zenka, Dobruckiego, Benia Jądera, "Balona" i Helińskiego najbardziej lubiłem w tamtych czasach i ich dyrektora Janka Nowickiego. Kiedy przyjeżdżałem na stadion Smoczyka na zawody, to tak jakbym przybył z wizytą do najlepszych przyjaciół. Robiliśmy misia, u niektórych bywałem w domu, z niektórymi piłem ("po jednym głębszym") na mieście lub na stadionie.

W 1987 roku wracałem autobusem Unii Leszno z dwudniowego IMP-u w Toruniu. Tam "Kasper" był drugi, a "Jankes" trzeci (wygrał miejscowy "Żaba"). Co knajpa to zatrzymywaliśmy się, żeby uzupełnić zapasy. Szła po nie oficjalna delegacja czyli Zenek, Romek i ja. I wiecie co? Nawet gdy byliśmy już daleko od Toronto, to obaj leszczyńscy championi zawsze byli w owych knajpach rozpoznawani i dochodziło wtedy do miłych pogawędek. Nie wiem, jak ta podróż się skończyła, bo obudziłem się dopiero w domu we Wrocku. A ponoć z autobusu wysiadłem w Rawiczu. To były czasy. Ech, znów młodym być!

Kiedy w 1984 r. w tygodniku "Sportowiec" apelowałem, żeby Unii nie odbierać mistrzostwa Polski za niesławny mecz z Rzeszowem (nie wiem, czy czyniłem wówczas dobrze, bo gołym okiem było widać, iż mecz był robiony, aby uratować Stal przed spadkiem), to na spotkanie ze mną w Lesznie przyszła taka masa ludzi, że aż poszły szyby w sali. Taki napór był. Wtedy byłem bohaterem "Byków", potem stałem się tam wrogiem publicznym numer 1, bo chciałem skaperować do Sparty ASPRO Adasia Łabędzkiego. Wtedy to się nazywało kaperownictwem, a dziś negocjacjami biznesowymi i podpisywaniem kontraktów. Jedyne co w tym było nie w porządku, to to, że rozmawiałem z Adamem jeszcze w trakcie rozgrywek. Ale dziś, mimo zakazu, większość klubów też tak robi. Jednak zapewniam: nie złamałem Łabędzkiemu nogi podczas finału IMŚJ '91 w Coventry, gdzie byliśmy razem. I nie przeze mnie Unia przegrała ze Spartą baraże w 1991 roku, po czym spadła z ligi. A mimo to, musiałem kiedyś wiać przez okno z leszczyńskiej dyskoteki, gdyż już namierzała mnie tamtejsza "silna grupa pod wezwaniem".

A propos kolorowego i utalentowanego "Łabędzia". Gdy szukałem Adasia w szpitalu w Coventry, to odnalazłem go łatwo. W jego sali wszyscy angielscy pacjenci co drugie słowo przeplatali już znanym mi swojskim przerywnikiem (podkreślnikiem?) "k....". "Łabędź" nie znał żadnego słowa po angielsku, ale świetnie się z tubylcami dogadywał. Przed odlotem do Polski zrobiliśmy w naszym hotelu bankiet, na który taksówkami przyjechali... pacjenci ze szpitala. W pidżamach! No i pielęgniarki też były, ale o tym już cicho sza! "Łabędź" odrzucił kule i tańczył na stole. U niego to nic dziwnego. Widziałem go już jak pływał ze złamanym kręgosłupem w jeziorku w Jelczu. Pisałem wam już kiedyś jak to jeden z koni Łabędzkiego uciekł z jego podleszczyńskiej stadniny i zasuwał sobie środkiem drogi na Wrocław. Adam z lassem w ręku ścigał go na innej chabecie. Kierowcy się rozjeżdżali na boki, myśląc, iż biorą udział w jakimś westernie! Bo w życiu trzeba mieć fantazję!

- Łabędź wierzchem na kłoniu? Nie młoooże być - jakby powiedział Pawlak z "Samych Swoich". Dziś najbardziej koleguję się z "Małym" Hampelem i on jest moim ulubionym żużlowcem, choć, wbrew obietnicy, nie pomaga mi w "powrocie" na tor. Inny mój faworyt, kolejny leszczyński "Ultimate and Extreme Fighter", czyli Damian Baliński przynajmniej jasno mi powiedział: Nie pomogę ci w żużlu, bo nie dam zabić takiego dziennikarza jak ty. To miłe, co rzekł, ale mnie wnerwiło. Musicie wierzyć w "Balona", bo on wróci do formy. Oby już na play offy! Przecież nie zapomniał nagle jak się jeździ, a wciąż pokazuje, iż nadal umie walczyć na łokcie.

Stawiałem na ligowy finał Unia Leszno - Falubaz Zielona Góra i tego będę się trzymał, lecz niepokoi mnie bardzo nierówna forma "Byków". W tej sytuacji Unibax, Czewa z Pedersenem i Gorzów mogą Unii pokrzyżować mistrzowskie plany. Entliczek, pętliczek, co więc wymyśli Czerniczek? CzeCze to cwaniak, zawsze ma w zanadrzu jakiś sprytny plan gry.

A zresztą Leszno już jest mistrzem kraju. Na razie w lidze amatorskiej. Gratki!

"Byki" piły mleko i są wielkie.

Unibax Toruń - Toronto jest daleko od Wrocka, więc z natury rzeczy moje związki z nim nie były tak ścisłe jak np. z Lesznem, czy choćby z Opolem. Ale bywałem u Krzyżaków na różnych imprezach. To jedyny polski klub, który dotąd nie spadł z Ekstraligi, co budzi szacunek, aczkolwiek dostał się do niej przy zielonym stoliku.

To też kawał speedwayowej historii. Tam na szlace wojowano już 1930 roku!

Raniszewski, a zwłaszcza wielki Rose, Plewiński, Jasiu Ząbik, Bogdan Krzyżaniak, Roman Kościecha, potem Żabiałowicz, Stanisław Miedziński, Miastkowski, Kuczwalski i dalej: Sawina, Jacek Krzyżaniak, Kowalik, Bajerski, Chrzanowski itd. Wszyscy oni tworzyli piękną kartę toruńskiego żużla.

A dzisiaj? Jaguś nie pił mleka, nie urósł, a jest z niego wielki wojownik. Tak jak ja, jest z metra cięty, więc mu kibicuję. Pamiętam, jak kiedyś w Łodzi, przed eliminacjami do IMP podginał młotkiem w swoim motorze hak do góry, żeby mógł do niego dosięgnąć. Ja też tak robiłem w swojej jawce z Divisowa, acz jestem nieco dłuższy od "Jagody". Jednak kiedyś w Czewie, Wieśkowi złamał się tak podgięty hak na łuku i okropnie wtedy się porozbijał. Czasem mam wrażenie, że tego malutkiego jeźdźca (taki nasz Dave Jessup) motor sam gdzieś niesie, ale przecież on świetnie panuje nad maszyną.

Za to zabawną historyjkę pamiętam z Torunia, jeszcze ze starego stadionu. To był mecz Apator - Atlas. Wywozili nas do prezentacji z parku maszyn na jakiejś przyczepie. Siedzieliśmy dość wysoko. Przy wyjeździe z parku maszyn nad bramą wisiała jakaś lekka reklama. I wiecie kto o nią zahaczył głową i ją zdemolował? Ten „olbrzym” Jaguś! Śmialiśmy się wtedy do rozpuku. Szkoda, że on nie ma już ambicji, by jeszcze powalczyć w GP, bo swoją dynamiczną jazdą wnosił do tego cyklu sporo ożywienia. Salute "Mały Rycerzu"!

Wielkim "Krzyżakiem" był żylasty, Rudy Wojtek Żabiałowicz. W lidze eksploatowano go na maksa. W wielu meczach jechał po siedem biegów (była taka możliwość) i przywoził 21, 20, 19 czy 18 punktów. To była maszynka do punktowania. Nie do zabicia. Pamiętam, że w 1987 roku w Toronto zorganizowano dwudniowy finał IMP (taka wtedy była moda). Ta noc między jednym, a drugim turniejem była gorąca, uff!!! Wiecie, zajęcia w podgrupach, nocne Polaków rozmowy. Jeszcze po kropelce... Pisałem wtedy dla "Sportowca" reportaż o tych mistrzostwach i w parku maszyn towarzyszyłem głównie właśnie "Żabie". Siedzieliśmy na ławeczce i rozmawialiśmy między biegami. Przyniosłem mu szczęście, bo został championem! A artykuł też się udał.

Z Kowalikiem byliśmy razem z ekipą (ja jako menago, on jako utalentowany rajder) na treningach w Mildenhall. Spoko facet. Inteligentny, choć ostatnimi laty czasem dziwnie gada do mediów. Niekiedy go nie poznaję. Kiedyś, jako zawodnik, zwłaszcza młody, był przecież taki wyciszony.

Fajnie się zawsze dogadywałem z Krzyżaniakiem. Zdaje się, że w Toruniu miał jakąś kwiaciarnię, którą nam pokazywano. Dostawałem zajadów ze śmiechu, gdy młodziutki wtedy jeszcze i okrąglutki (nie taki odchudzony jak teraz) Robert Kościecha pociesznie spierał się w parku maszyn ze swoim tatą (drugą taką wesołą rodzinkę stanowili "Hućki" z Gorzowa). Fajnie było.

Największą przyjaźnią i estymą obdarzam jednak Janka Ząbka. Kiedyś świetny zawodnik, później najlepszy w Polandii żużlowy trener sensu stricte (choć niektórzy powątpiewają w jego menedżerskie wyczucie). Ale ilu on wyszkolił znakomitych zawodników? Całą plejadę. Nie byłoby sukcesów Apatora "nowej ery", gdyby nie szkoleniowa robota Ząbika. Zasługuje na wieczną wdzięczność "Krzyżactwa" wszelakiego.

W WTS-ie pracowałem z nim przez rok. Co za fachowiec, jaka kultura i skromność! Razem z wrocławskimi (i pewnie toruńskimi też) majstrami wystrugał motor żużlowy dla mnie, a drugi dla swego małoletniego syna Karola. I tak sobie z Karolciem pomykaliśmy czasem na treningu: on na jednym łuku, ja na drugim. Dlatego tak ściskam kciuki za dalszą karierę Karola. Wreszcie musi ona wskoczyć na właściwe tory.

Ostatnio Jasia Ząbika spotkałem na licencji we Wrocku. Egzamin zdało aż czterech jego wychowanków. Cały Jasiu. A wiecie o tym, że kiedyś z narażeniem własnego życia uratował z pożaru troje dzieci? Taki kozak.

Na "naszej klasie" wśród swoich miłych gości mam "Miedziaka" i Sullivana. Ten pierwszy to inteligentny sportowiec, wie czego chce. W tym sezonie jedzie życiówkę, stał się internacjonałem pełną gębą. Oby kolejne sezony były dla niego jeszcze lepsze! Nie mogę zrozumieć, dlaczego Sullivan, który kiedyś należał do ścisłej elity światowej, odpadł od niej. Ryan wracaj jak najszybciej na żużlowe salony! Wciąż stać Cię na to! Tylko już nie zakochuj się nieszczęśliwie (tak kiedyś w towarzyskich plotkach tłumaczono spadek jego formy) i popracuj nad kondychą, bo "Pudzian" to Ty nie jesteś! Za to jesteś zbyt "delikutaśny" jakiś. Taaak, ale to wciąż kawał grojka.

Nie byłem jeszcze na Motoarenie, lecz ponoć pikna jest, choć niektórzy złośliwe nazywają ja kurnikiem, że niby za mała i za ciasna. Zazdrośników ci u nas nie brakuje. Ale za to byłem na zamku w Malborku, gdzie przebrałem się w strój fan-clubu Apatora, czyli w strój Krzyżaka. Znaczy się, jestem już jednym z was, toruńscy kibole. I wszelkie wojny toruńsko-wrocławskie są poza mną. Mnie nie dotyczą.

Z nieufnością natomiast podchodzę do finansowej potęgi klubu Unibax. Kiedyś torunianie też się opierali na bogactwie jednego mecenasa, pana Karwana. To żarło, żarło aż zdechło, gdy Karwan się wycofał. Mało wtedy brakowało, żeby Apator zniknął ze speedwayowej mapy. Teraz jest pan Karkosik. A jak się mu speedway znudzi? Już się martwię, bo takie rzeczy przeżywałem we Wrocku. Takie rzeczy więc nie tylko w Erze. Oby nie w różańcowej telefonii szacownego pana Karkosika, który wszedł w komórkowe "byznesy" z samym ojcem dyrektorem. Oj, czarno to widzę, jak czarna jest sukienka ojca dyrektora. A Apatora pozdrawiam!

Włókniarz Cognor Częstochowa - Józef Jarmuła i wszystko jasne. Pierwszy i największy, jak dotąd, showman w speedwayu. Do Czewy trafił ze Śląska Świętochłowice. Na prostej jeździł na stojąco, na wirażu siedział (wtedy zaś na łukach wszyscy stali na haku), zasuwał na jednym kole, mijał rywali niczym tyczki slalomowe, a jak ktoś przed nim jechał zbyt wolno, to Josef... krzyczał na niego i groził ręką, żeby delikwent usunął mu się z drogi. Albo dla kaprysu puszczał przed siebie rywali, by potem z łatwością wyprzedzać ich po kolei. Jeździł niczym cyrkowiec, a motor miał opanowany jak kaskader. Jako były komandos był silny i wygimnastykowany. Inni żużlowcy, ośmieszani przez niego na torze i zazdroszczący mu sławy, nienawidzili go i mówili, że jeździ niebezpiecznie, nie szanuje swoich, ani cudzych kości. Sędziowie chętnie wykluczali Jarmułę z wyścigów. Ale publika go kochała. Był zjawiskiem. Legendą. Nakręcano dokumentalne filmy o jego fenomenie. Kto nie widział go w akcji, ten nie wie, jaki ekscytujący może być żużel.

Ale nie tylko Jarmuła. Najbardziej waleczną, zwariowaną, niektórzy mówili nawet "bandycką", drużyną, jaką w życiu widziałem i podziwiałem był Włókniarz Częstochowa, DMP z roku 1974: Cieślak, Jurczyński, Jarmuła, Urbaniec, Gołębiowski, Bożyk, Goszczyński, itd. Gdy oni jechali to bandy trzeszczały i kości trzeszczały. Tam nikt nie zamykał gazu. Tak, to do dziś moja ulubiona ekipa.

Włókniarz to też kawał dziejów speedwaya. Cztery tytuły DMP, pięć IMP. Historia częstochowskiego speedwaya sięga okresu zaraz po wojnie. Kaznowski, Kacperak, Rurarz, Idzikowski, wspaniały Kwoczała to tylko pierwsze wielkie nazwiska, które przychodzą mi do głowy (przypominam: to nie jest historyczne opracowanie, od tego są lepsi fachowcy niż ja). Inne wymieniłem powyżej.

Jako kierownik drużyny Atlasa debiutowałem w lany poniedziałek 1996 roku, właśnie w ligowym meczu w Częstochowie. Był upał, a my wygraliśmy. I jak tu źle wspominać Czewę? Nawet jeśli funkcyjni Włókniarza utrudniali mi kontakt z sędzia w trakcie meczu. Zapamiętałem też, że kiedy szliśmy do prezentacji, to stadion wydawał mi się pusty. Ledwo doszliśmy przed trybunę główną, a tu nagle na widowni zjawiło się niemal 18 tysięcy luda. Jak oni zdołali tak szybko wejść na stadion? Do dziś nie wiem. Spikerem był tam mój kolega red. Janusz Wróbel.

W czasie innego meczu w Czewie musiałem wyjść na tor i niczym Rejtan rozedrzeć szaty przed ówczesnym trenerem Włókniarza Markiem Cieślakiem, który bez polecenia sędziego wsiadł do polewaczki i osobiście moczył tor, tak jak pasowało jego zawodnikom. Już wiecie, skąd się wzięła ksywa Cieślaka "Polewaczkowy" i kto mu ją nadał?

Włókniarz ma piękne biało-zielone barwy. Kibicuję mu w tym sezonie, bo jeździ osłabiony bez Pedersena, a czasem i bez Hancocka, Richardsona czy Woffindena. A dzięki swej waleczności (i pewnej słabości rywali) jest na trzecim miejscu w Ekstralidze! Brawo! Z Pedersenem, Czewa będzie jednym z głównych kandydatów do złota w DMP '09, choć i ona jest do objechania. Jak zresztą wszyscy.

Do prezesa Mariana Maślanki miałem pewne pretensje za ubiegłoroczne hocki-klocki przy przekładaniu w play offach meczów z Atlasem czy Unią Leszno i bezsensowne czepianie się motocykla Jeleniewskiego, zaś w tym roku za cyrk z kontraktami Pedersena i Hancocka. Ale nie mam wątpliwości, że prezes kocha żużel, kocha Włókniarza i że jest bardzo ambitnym facetem. To taki fighter! Tylko dlaczego na stadionie Włókniarza często jest taka zima, czyli tak mało kibiców? Nie chcecie pomoc swemu klubowi?

Dla samego "Drabola" warto chodzić. Ostatni jego greps to taki, że nieźle zapunktował w meczu z Atlasem, lecz nie za kasę tylko za... stringi. - Marian (Maślanka) ma dla mnie trzy torby takich stringów - rzekł niesamowity "Slammer". A wiecie, że Sławek naprawdę mówi do swego szefa Marian? Jak w kabarecie "Koń Polski". Kiedyś po meczu we Wrocku gaworzyłem sobie przyjacielsko z prezesem Włókniarza, a tu podszedł do nas Drabik i zagaił: - Ty Bartek musisz w swoich artykułach walić w Mariana ile wlezie, bo inaczej to on prosto nie będzie chodził!.

Wielką estymą i przyjaźnią darzę Mirka Ziębaczewskiego i jego ekipę ze stowarzyszenia Włókniarz (to pożyteczna organizacja współpracująca ze spółką, czyli z ligową drużyną), szkolącego adeptów, opiekującego się tamtejszymi juniorami, a przy okazji startującego w speedwayu amatorskim. I to z sukcesami. Mirek, choć prezes, to sam też jeździ na szlace. Mam tylko nadzieję, że na wieki wieków zakopano już topór wojenny między stowarzyszeniem a spółką. Ta, oby chwilowa, wojna domowa ("wojna na gesty, wojna na słowa") była szkodliwa dla całego częstochowskiego speedwaya. Nie ma bowiem szkolenia, to: no future! Zgoda buduje, niezgoda rujnuje.

Kevlar też będę miał z STP z Czewy od p. Fijołka i tam też jestem zaproszony na treningi. A więc Jasna Góra górą! A jeśli Złomrex to złom, to tylko złoty! Więc Droga Firmo "Z" sypnij jeszcze trochę grosza dla Włókniarza, żeby znowu nijakiej finansowej obsuwy nie miał! W końcu Pedersen wraca do składu i kasa musi być gotowa.

Wybrzeże Lotos Gdańsk - nie będę tu obiektywny. Gdańsk i okolice uważam bowiem za najpiękniejsze miejsce w Polandii. Zakochany w nim jestem. W czasie Jarmarku Dominikańskiego to Europa pełną gębą. I tak blisko do portu (mam świra na punkcie statków) i morza. Morze, nasze morze, będziem wiernie Ciebie strzec! Ewentualnie z honorem na dnie lec. Ja tam w życiu już na dnie leżałem, ale co to miało wspólnego z honorem?

W Gdańsku na żużlu na przystosowanych motorach ścigano się niemal zaraz po wojnie. Na koncie "Nadmorskich" są cztery srebra w DMP i trzy złota w IMP. No tak, Unia Leszno, ROW Rybnik, Stal Gorzów, ani Apator Toruń, jeśli chodzi o osiągnięcia, to to nie jest, lecz to też ciekawy klub w dziejach naszego speedwaya. Podlecki, Kaiser, Bogdan Berliński, Henryk Żyto (przeszedł z Unii Leszno), Marsz, Marynowski, Skrobisz, Plech (trafił tam ze Stali Gorzów), Mirek Berliński, Grzegorz Dzikowski, Stenka, Olszewski, Dera, itd. Te nazwiska winny coś, albo nawet wiele, mówić każdemu średnio rozgarniętemu i interesującemu się tą dyscypliną kibicowi żużlowemu.

Z wesołym "Olsonem" byłem w Mildenhall (oj, działo się tam!). Marynowskiego, Skrobisza i Marsza oglądałem we Wrocławiu w latach 70. w drugoligowych meczach ze Spartą.

Kiedy Plech przechodził z Gorzowa do Gdańska, to zrobiła się chryja na cały kraj. Żeby ominąć protesty Stali, wcielano Zenka do woja, czy do milicji, już nie pamiętam, żeby mógł dzielnie swoje odsłużyć w Wybrzeżu. Pojawiła się też wersja, że "Plechchy" zamierza studiować na Uniwersytecie Gdańskim prawo morskie. Wiecie, że chciałem to samo uczynić i pójść jego śladami? Chciałem trenować żużel i studiować nad morzem. Myślałem, że mi się to uda, zwłaszcza, że szychą w Wybrzeżu był przyjaciel mego ojca pan Bronisław Ratajczyk, który wcześniej mieszkał we Wrocławiu. Ale jak wiele moich pomysłów na życie i ten nie wypalił. Plech dodał gdańskiej drużynie nowej jakości. To był gość. W naszym żużlu był kimś takim jak Lubański w polskiej piłce. W 1973 roku w finale IMŚ, w wieku 20 lat, miał szanse na baraż o złoto, gdyby wcześniej nie skosił go "bohater Związku Radzieckiego" Grigorij, lecz nie Saakaszwili, a Chłynowskij. Skończyło się na brązie dla Plecha. Też sukces. Zenek jeździł widowiskowo i odważnie. Nie był gorszym orbitowcem od Golloba. W ogóle chyba nie był gorszy od Golloba. W przeciwieństwie do Tomka, tryskał za to humorem i lubił dowcipkować, dlatego Anglicy nazywali go "Prince Clown", albo "Golden Boy". Na torze Hackney potrafił z czwartej pozycji po starcie wygrać wyścig, wyprzedzając na końcu samego Olsena i pobić rekord toru. Za to angielscy kibice nagrodzili go owacją na stojąco!

Kiedyś przyjechałem do Gdańska, by dla "Sportowca" opisać konflikt zawodnika Plecha z ówczesnym trenerem Wybrzeża, Gerardem Sikorą. Oczywiście stanąłem po stronie "SuperZenona". Ale później doceniłem też fachowość i zaangażowanie Gerarda i z nim również się zakolegowałem. Nawet razem pojechaliśmy na Zlatą Prilbę do Pardubic. Z Gdańska pamiętam jeszcze Herr Wieczorka, który dostarczał Wybrzeżu goddeny z Niemiec, a te bodaj wystarczyły wtedy (w 1985 r.) na srebro w DMP.

A dziś? Prezesem klubu jest mój kolega po fachu red. Maciej Polny. Byliśmy razem nawet w jednym medialnym koncernie. I raczej lubimy się. Nie ukrywam, że miałem Maćkowi za złe, iż podkupił Unibaksowi Andersena przebijając cenę (bodaj o 200 tys. złotych). I chyba na wyrost, bo nie tak dawno "Bajkopisarz" poskarżył się w duńskiej prasie, że Polny mu nie zapłacił za sześć ostatnich meczów. Inna sprawa, że Andersen powinien gdańskiemu klubowi wybulić odszkodowanie za swoją tragiczną postawę w kilku spotkaniach tego sezonu. Co możemy wybaczyć "Sqrze" to nie Hamletowi jednemu!

Teraz spadnie albo Wybrzeże, albo Atlas. Niech spadnie gorszy. Tak czy siak, brak Gdańska czy Wrocka w Ekstralidze będzie stratą dla renomy tych rozgrywek. To jednak duże ośrodki. Gdańsk, moja miłość!

I to by było na tyle. Nie mówcie więc, że wujek Bartek taki zły i że was nie lubi.

Niebawem wezmę się za kluby pierwszo i drugoligowe. I za amatorskie też.

A bieżączki spod mojej rączki też będą. Wszak w GP Łotwy w "Długopili" Gollob był trzeci. Gratki! Przed nami zaś mało znacząca ostatnia kolejka rundy zasadniczej Ekstraligi. No chyba, żeby jakieś cuda-niewidy w Toruniu...

Bartłomiej Czekański

Komentarze (0)