Urodziny dwóch talentów

21 sierpnia jest takim szczególnym dniem w kalendarzu, gdy chodzi o rybnicki żużel. W tym dniu przypada rocznica urodzin dwóch żużlowców, których dzieliły pokolenia, długości karier, dorobek sportowy.

Ale brzmienie nazwisk jednako porusza wyobraźnię. Joachim Maj i Łukasz Romanek. Obaj okazali się nie do końca spełnionymi talentami. W przekonaniu wielu świadków ich karier, sportowy potencjał, jaki w nich tkwił pozwalał sytuować ich znacznie wyżej niż tam, gdzie pozostali w zestawieniach starych tabel i historycznych opracowań.

Joachim Maj skończył 77 rok życia. - Świętej Pamięci małżonka zawsze powtarzała, że jak osiągnę "dwie kosy", to jeszcze długo pożyję. Ja dożyłem, jej zabrakło jednego roku - powiedział Solenizant, opuszczając głowę, gdy skończyłem mu składać życzenia urodzinowe, także w imieniu kibiców, sympatyków i czytelników portalu SportoweFakty.pl.

Pan Joachim żyje sam, choć czasem korzysta z odpłatnej pomocy przy sprzątaniu czy większych sprawunkach. Jak zwykle na zdrowie nie narzeka, trzyma się hardo. - Wszystko dobrze, żeby tylko nie ta noga, która nie chce mnie słuchać. Rzeczywiście chodzenie sprawia Panu Chimkowi widoczne trudności. Przemieszcza się samodzielnie, ale zajmuje mu to więcej czasu i wymaga dużego wysiłku. - To nie jest tak, że nie mam gdzie pójść - mówi z przekonaniem. - Szczególnie córka Bożenka namawia mnie, żebym tam poszedł do niej. Ale gdzie mi będzie lepiej? Tu jest mój dom, tu mam wszystko co potrzebuję. A sił jeszcze jakoś dziękować Bogu starcza. Najbardziej cenię u ludzi uczciwość, z którą jest muszę powiedzieć wokół nas różnie. Pamiętam takie zdarzenie z Goeteborga w dawnych latach. Pojechaliśmy tam na jakąś rundę mistrzostw świata, czy coś takiego. Goszczono nas po królewsku. Na drugi dzień nasz szwedzki opiekun zaprowadził nas do pięknego parku, niedaleko stadionu Ullevi, z alejkami kwiatów, fontannami. Idę i nagle pod nogami widzę banknot kilkukoronny, schylam się i podnoszę go, bo z walutą u nas było gorzej niż źle, podczas każdego wyjazdu na Zachód. Zauważył to nasz przewodnik i z pomocą tłumacza, którym był świetnie operujący angielskim prezes Trawiński, polecił udać się na policję. Tak też zrobiliśmy, bo całkiem blisko był posterunek. Policjant kazał mi pójść w to samo miejsce, położyć banknot na ziemi i przycisnąć jakimś niewielkim kamieniem, żeby go wiatr nie zwiał. Ten co to zgubił, wróci i zastanie banknot tam, gdzie był, pouczył nas ten mundurowy. Nie było wyjścia, wróciłem i zostawiłem to tam gdzie przedtem. To pokazuje, że jednak dużo nam wtedy brakowało, ale i teraz dużo brakuje takiej zwykłej kultury.

Człowiek zdany praktycznie sam na siebie będzie cenił uczciwość, to oczywiste. Wypadek Joachima Maja prawie równe 40 lat temu na bydgoskiej czarnej arenie był koszmarną traumą dla rodziny i całego środowiska żużlowego w Rybniku. KS ROW tracąc swego kapitana, trenera i wychowawcę w jednej osobie, stracił tak wiele ze swej niepojętej mocy, że nie obronił tytułu DMP za rok 1969, przypisanego już niemal z urzędu tej fenomenalnej drużynie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Dopiero wtedy okazało się jak wiele dla tego klubu znaczy ten prawie 37-letni żużlowiec. A potem… już nigdy nie było tak jak przedtem.

Łukasz Romanek był nadzieją rybnickiego żużla na miarę swego legendarnego poprzednika - Maja, wielokrotnego wicemistrza IMP, medalistę MŚ. Jako młody adept, a potem młodzieżowiec wdrapał się błyskotliwie na sam szczyt krajowej (MIMP) i europejskiej (MEJ) ściany marzeń. Też upadł w 2002 roku, potrącony przez żużlowy los, pisany każdemu kto zaczął uprawiać ten szalony sport speedway. Siła uderzenia była potworna, równa tej (pierwszo-) majowej z 1969 roku. Jeśli coś było lżejsze te 33 lata później, to chyba tylko trochę bardziej elastyczna, nieco lepiej amortyzująca banda (jeszcze nie dmuchana, niestety) wokół leszczyńskiego toru, solidniejszy i bezpieczniejszy kask na głowie nieszczęśnika. Dlatego Romanek w przeciwieństwie do Maja po wypadku stanął na równe nogi. Wstał owszem, nawet nadspodziewanie prędko, ale i jego nie chciały już słuchać tak jak dotąd jego, na pozór zdrowe, ale bardziej miękkie, nogi. Co gorsza nie słuchała go już wcale jego młoda, pełna chłopięcej urody, ale i czarnych myśli, głowa. Dlatego odszedł tragicznie, dożywając ledwie 23 wiosen. Sam zadał kres swojej ziemskiej wędrówce. Dziś miałby lat 26 - siłę sportowego wieku. "Kurmanek" i "Dadi" nie mogli być sami na niebieskim podium straceńców.

Stefan Smołka

Źródło artykułu: