W tym artykule dowiesz się o:
W odmianie drużynowej pracę takich żużlowców można porównać do pracy, jakiej w piłce nożnej podejmują się defensywni pomocnicy. Realizacja ciężkich zadań, wykonywanie często pracy niewdzięcznej i niewidocznej ułatwiającej życie tym bardziej kreatywnym, których umiejętności pozwalają na strzelanie bramek lub - tak jak w sporcie żużlowym - przywożenie do mety największej ilości punktów.
Przed laty w decydujących konfrontacjach o złotych medalach nie brakowało bohaterów drugiego planu, których dorobek niekoniecznie musiał imponować na tle kolegów z drużyny. Tacy zawodnicy pod tym względem wypadali mniej okazale, ale nierzadko ich pojedyncze wygrane decydowały o losach rywalizacji i przechylały szalę zwycięstwa na swoją stronę. Reasumując, zdobywane tytuły nie byłyby bez nich możliwe.
Którzy zawodnicy okazywali się cichymi bohaterami finałów Drużynowych Mistrzostw Polski w ostatnim dwudziestoleciu? WP SportoweFakty postanowiły przeanalizować konfrontacje decydujące o podziale najcenniejszych medali i wyróżnić tych, na których mało, kto stawiał, a których zdobycze punktowe w końcowym rozrachunku okazywały się być bezcenne.
Po trzyletnim pobycie w drugoligowym Kolejarzu Opole, za namową Marka Cieślaka wychowanek Włókniarza Częstochowa powrócił do macierzy przed startem sezonu 1996. Lwy nie były wymieniane w gronie kandydatów do tytułu, a nawet podium. Zespół był skazywany na walkę o utrzymanie w I Lidze (wtedy najwyższa klasa rozgrywkowa). Tymczasem częstochowianie zaskoczyli żużlową Polskę i dotarli do wielkiego finału. W nim oponentem odrodzonego po latach częstochowskiego klubu był Apator Toruń.
29-letni Przygódzki był przez cały sezon solidnym uzupełnieniem podstawowego składu Włókniarza. Brylowali inni, ale popularny "Rumun" dorzucał, co mecz kilka bezcennych punktów. Tak też było w dwumeczu finałowym. W pierwszym spotkaniu w Częstochowie zdobył 4 punkty z bonusem, a jego drużyna wygrała 50:40. W rewanżu w Toruniu zapisał na swoim koncie 6 punktów z dwoma bonusami. Co ważne, na początku zawodów dwukrotnie z kolegą z pary przywiózł do mety podwójny triumf. Ostatecznie Apator nie zdołał odrobić strat i wygrał tylko 46:44. To oznaczało, że tytuł powędrował w ręce Lwów, a szalenie ambitny i lubiany przez fanów Przygódzki osiągnął - jak sam przyznał - największy sukces w karierze.
Trzy lata później w barwach jednej z dwóch najlepszych drużyn rozgrywek (jeszcze wtedy I Ligi) błyszczał Amerykanin. O kim mowa?
Jedyny w naszym zestawieniu przedstawiciel zespołu, który ostatecznie przegrał walkę o złoty medal. Nie można jednak nie wspomnieć o niecodziennym finałowym wyczynie Amerykanina, który w 1999 roku reprezentował barwy Atlasu Wrocław. Paradoksalnie Cook do momentu finału przeciwko Polonii Piła... nie wystartował w jakimkolwiek spotkaniu ligowym. Co więcej, był on wówczas już szóstym stranieri, reprezentującym w tamtym sezonie Atlas. Przed finałem trener Czesław Czernicki zdecydował się na pokerową zagrywkę i wstawił przebojowego, prawie już 41-letniego "Jankesa" w miejsce Piotra Barona.
Ten wywalczył w debiucie 6 "oczek", a jego zespół wygrał 48:42. Tydzień później, przy bardzo trudnych warunkach pogodowych, startujący bez Grega Hancocka Atlas dzielnie walczył z Polonią, ale ostatecznie uległ jej 41:49. Żużlowiec ze Stanów Zjednoczonych zdobył tym razem aż 14 punktów w sześciu startach i wespół z Jackiem Krzyżaniakiem do końca przedłużał szansę swojemu zespołowi na zdobycie mistrzostwa. Kapitalna postawa skutkowała podpisaniem umowy na kolejny sezon. W nim Cook wystąpił w 12 meczach, ale spisywał się nieco słabiej, kończąc rozgrywki ze średnią biegową 1,579.
Dwa lata później Atlas ponownie musiał przełknąć gorycz porażki w najważniejszej konfrontacji sezonu. Jednym z bohaterów był jednak tym razem jeździec obozu rywali.
Ostatni mecz w sezonie 2001 pomiędzy Apatorem a Atlasem nie był klasycznym spotkaniem finałowym, lecz tabela ligowa czwórki walczącej o miejsca 1-4 ułożyła się w taki sposób, że konfrontacja ta decydowała o zdobyciu złotego medalu DMP. Pękający w szwach stadion przy ulicy Broniewskiego 98 nie wyobrażał sobie innego scenariusza jak wygrana Aniołów i zdobycie po jedenastu latach mistrzowskiej korony. Torunianie musieli jednak w tym spotkaniu niezwłocznie zwyciężyć, podczas gdy wrocławianom do tytułu wystarczał remis.
Ku pokrzepieniu serc miejscowych kibiców, to Apator cieszył się ze zwycięstwa 48:42 i triumfu w lidze. Wprawdzie wiktorię gospodarzom zapewnili w ostatnim biegu Tony Rickardsson i Wiesław Jaguś, ale to 21-letni Tomasz Chrzanowski był tym, który wykonał "czarną robotę" i dowiózł do mety pokaźne i przy tym bezcenne 10 punktów. Wychowanek toruńskiego klubu wygrał trzy z pięciu biegów, pokonując m.in. Scotta Nichollsa, Sebastiana Ułamka i dwukrotnie Roberta Sawinę. W pierwszym z biegów nominowanych wygrał z Robertem Kościechą 5:1, wyprowadzając zespół na minimalne prowadzenie 40:38, którego drużyna Jana Ząbika nie oddała już do końca.
Na kolejnego tak wyraźnego bohatera drugiego planu trzeba było czekać w Ekstralidze dekadę. Tym razem był nim zawodnik zagraniczny.
Rok 2011 był dla szwedzkiego żużlowca najlepszym w historii startów w Polsce. Wystartował on we wszystkich meczach Falubazu Zielona Góra, będąc do tego w najważniejszych momentach jedną z jego ważniejszych postaci. Davidsson symptomy lepszej formy zasygnalizował już zresztą w półfinałowym pojedynku przeciwko Stali Gorzów. W wielkim finale rywalem Falubazu była z kolei broniąca tytuł Unia Leszno. W rundzie zasadniczej Szwed w wyjazdowym meczu z Bykami wywalczył zaledwie 1 punkt i bonus. Lepszą postawą wykazał się w pierwszej konfrontacji o złoto, zdobywając 5 punktów i 1 bonus. Zielonogórzanie przegrali nieznacznie, bo 43:47.
Najlepsze wciąż jednak było przed starszym z braci Davidssonów. W rewanżu przy Wrocławskiej 69 reprezentant klubu spod znaku Myszki Miki jako jeden z trzech zawodników wywalczył dwucyfrową zdobycz punktową, kończąc mecz z 10 punktami i bonusem na koncie. Reprezentant Szwecji m.in. aż czterokrotnie pokazywał plecy swojemu vis-à-vis Damianowi Balińskiemu, a jego dorobek mógł być jeszcze korzystniejszy, gdyby nie dotknięcie taśmy w trzecim starcie. Davidsson walnie przyczynił się więc do triumfu 52:38 i w efekcie zdobycia złotego krążka przez Falubaz.
Grono polskich cichych bohaterów finałowych potyczek powiększył rok później jeździec, po którym prawdopodobnie nikt nie spodziewał się tak świetnej postawy.
Dla sympatyków speedwaya w Tarnowie, ostatni zdobyty złoty medal DMP kojarzy się m.in. z rewelacyjną postawą tego właśnie zawodnika w rewanżowym meczu finałowym przeciwko Stali Gorzów. Wychowanek Unii w sezonie 2012 pełnił ostatni rok rolę młodzieżowca. W trakcie rozgrywek to on zdobył większe zaufanie trenera Marka Cieślaka, kosztem pozyskanego przed sezonem Dawida Lamparta. Jamróg odwdzięczył się w najlepszy możliwy sposób, będąc absolutną rewelacją potyczki ze Stalą, choć w spotkaniu w Gorzowie (47:42 dla miejscowych) nie zdobył ani jednego punktu.
Na mecz w Mościcach Jamróg ponownie został desygnowany do jazdy w parze z Gregiem Hancockiem. Duet ten w pierwszym biegu wygrał 4:2 z Krzysztofem Kasprzakiem i Michaelem Jepsenem Jensenem, a w drugim starcie pokonał podwójnie Tomasza Golloba, wyprowadzając Jaskółki na wysokie prowadzenie (26:16). Całkowicie zaskoczeni tak znakomitą postawą Jamroga przyjezdni nie odpowiedzieli tym samym ani razu i w efekcie musieli pogodzić się z porażką. Unia wygrała 51:39, a 6 punktów ich wychowanka do dziś wspominane jest w Tarnowie z wypiekami na twarzy.
Stal również doczekała się swojego bohatera w najważniejszym momencie sezonu. Dwa lata później jednym z ojców zwycięstwa był gorzowski obcokrajowiec.
Linus Sundstroem W ślady Jonasa Davidssona poszedł też swego czasu kolejny ze Szwedów. Finały play-off w kampanii 2014 były głównie teatrem jednego aktora - Bartosza Zmarzlika, ale miały też typowego bohatera drugiego planu, który stał się nim doprawdy niespodziewanie. Niewykluczone, że Linus Sundstroem uwierzył we własne możliwości dopiero po tym, jak zdobył 10 punktów z dwoma bonusami w rewanżowym meczu półfinałowym przeciwko Falubazowi (62:28). Wcześniej zdarzało się, że nie był powoływany na mecze, a przed finałami jego średnia biegowa wynosiła jedynie 1,275.
Przeciwko Unii w Lesznie, Szwed początkowo był tłem dla rywali, ale w trzecim starcie przywiózł "trójkę", dając drużynie impuls do walki. Ostatecznie gorzowianie ulegli Bykom 44:46, a Sundstroem zakończył spotkanie z 5 punktami na koncie. Dorobek ten podwoił w drugiej batalii (plus bonus), którą gorzowianie wygrali 49:41, pieczętując tytuł najlepszej drużyny w kraju. Szwed okazał się być rewelacją najważniejszej części sezonu, co skutkowało przedłużeniem kontraktu w Gorzowie na kolejny rok. - Czuję, że odegrałem ogromną rolę w zdobyciu tego złota. Naprawdę miłe uczucie - przyznał.
Rok później w ślady wspomnianego wcześniej Jakuba Jamroga poszedł też inny z młodzieżowców, który jednak w przeciwieństwie do tarnowianina w dniu finału liczył sobie zaledwie 16 lat.
Dominik Kubera Znakomicie prezentująca się przez całe rozgrywki leszczyńska Fogo Unia przystąpiła do rewanżu z wrocławską Betard Spartą spokojna, bo z przewagą aż ośmiu punktów z pierwszej potyczki (49:41). Menedżer Adam Skórnicki zdecydował, że w drugim spotkaniu Bartosza Smektałę zastąpi Dominik Kubera. Uznawany za duży talent nastolatek wcześniej wziął udział w dwóch meczach ligowych, ale żaden nie mógł dorównać prestiżowi finału Ekstraligi. Decyzja "Sqóry" mogła być zaskoczeniem, ale okazało się, że była strzałem w dziesiątkę. Junior wykorzystał swoją szansę.
Kubera imponował atomowymi startami i pewną jazdą na dystansie. W biegu młodzieżowym nie dał szans Maksymowi Drabikowi, a po chwili pokonał także Macieja Janowskiego i Unia prowadziła już 15:9, dzięki czemu mogła kontrolować wydarzenia na torze. Pomimo tego, że dwa kolejne biegi Kubera ukończył na czwartej pozycji, jego postawa w tak ważnym spotkaniu odbiła się szerokim echem. Po finale młodzian chwalił sprzęt przygotowany przez Flemminga Graversena.
Także i ostatni finał, choć nabrzmiały wieloma aspektami pozasportowymi, przyniósł niespodziewanego bohatera. Nie pierwszy raz był nim jeden ze stranierich.
Najnowsza historia zawodnika, który "odpalił" w najmniej spodziewanym momencie. Jeszcze w pierwszym spotkaniu finałowym na torze w Toruniu, na którym zwykle Duńczyk czuje się komfortowo, pojawił jedynie dwukrotnie i za każdym razem mijał linię mety ostatni. Stal przegrała z Get Well 41:49 i nie mogła być pewna swego przed rewanżem. Na Jepsena Jensena mało, kto liczył, pomimo tego, że paradoksalnie jego dyspozycja pod koniec sezonu zwyżkowała. Przed wszystkim jednak trener Stanisław Chomski miał w odwodzie zabójczo skutecznego juniora, Bartosza Zmarzlika.
"Liglad" w meczu w Gorzowie odkupił jednak winy nie tylko z potyczki w Grodzie Kopernika, ale niemalże z całego sezonu. Wywalczył 9 punktów z bonusem w pięciu biegach, co miało niebagatelne znaczenie w kontekście wyniku dwumeczu. Nie licząc ostatniego wyścigu, Duńczyk w każdym z poprzednich pokonywał jeźdźców Get Well, a jego podwójne wygrane z kolegą z pary w biegach 9. i 11. pozwoliły Stali uciec rywalom bezpowrotnie. Miejscowi wygrali 51:39 i dziewiąty w historii tytuł dla gorzowskiego żużla stał się faktem, a Jepsen Jensen stał się jednym z symboli triumfu.
Udany finałowy występ nie uchronił jednak 24-latka przed utratą angażu w mieście nad Wartą. Sternicy mistrzów kraju zdecydowali się na inne nazwiska i Jepsen Jensen w tegorocznym sezonie PGE Ekstraligi przywdzieje barwy… Get Well Toruń.