Kobe Bryant - w blasku purpury i złota cz. VI

Znakomici sportowcy rzadko kiedy nie mają trudnych charakterów. Ich negatywna energia często jednak przekłada się na korzyści dla zespołu, lecz w przypadku Kobego nie do końca tak to działało.

Ziemowit Ochapski
Ziemowit Ochapski
Kobe Bryant PAP/EPA / Na zdjęciu: Kobe Bryant
Przed startem rozgrywek 1997/98 Bryant był szczególnie zmotywowany, gdyż chciał wszystkim udowodnić, że koszmarna passa w ostatnim starciu poprzedniego sezonu była jedynie wypadkiem przy pracy. Chłopak mnóstwo czasu spędzał na siłowni w celu poprawy muskulatury, a także oddawał każdego dnia po tysiąc treningowych rzutów do kosza. Niedoloty ze starcia z Jazz śniły mu się bowiem po nocach. Młodzieniec wbrew swoim przyzwyczajeniom starał się również dbać o integrację z drużyną, zapraszając kolegów z teamu Jeziorowców na imprezę z okazji swoich dziewiętnastych urodzin. Tymczasem po powrocie na parkiet w grze "Black Mamby" niewiele się zmieniło w porównaniu z jego debiutanckim sezonem.

- Zwykł mawiać: "Trenerze, wystarczy że powierzysz mi piłkę, a dam radę pokonać każdego w tej lidze" - opowiada Del Harris, ówczesny coach Los Angeles Lakers. - Kiedy to nie przynosiło efektu, zmieniał nieco retorykę: "Trenerze, mogę grać tyłem do każdego pilnującego mnie obrońcy. Wpuść mnie tylko na boisko i każ innym zejść mi z drogi, a udowodnię to". Za każdym razem odpowiadałem wtedy: "Kobe, wiem że to potrafisz, ale przy tej rangi zespole nie mogę podejść do Shaquille'a O'Neala i powiedzieć mu, żeby ci nie przeszkadzał". Bryantowi nie podobały się te słowa. Rozumiał, o co chodzi, lecz w głębi duszy nie potrafił tego zaakceptować.

Choć "Czarna Mamba" w zespole z "Miasta Aniołów" pełnił tylko rolę rezerwowego i niekoniecznie potrafił się dogadywać z kumplami oraz trenerem, to fani basketu uwielbiali jego zagrania, wyglądające często jak bardzo udane kopie akcji Michaela Jordana. Z tego względu dziewiętnastoletni obrońca mógł liczyć na przychylność kibiców w głosowaniu na pierwsze piątki kolejnego Meczu Gwiazd, który zaplanowano na 8 lutego 1998 roku w nowojorskiej Madison Square Garden. Tym samym Kobe uzyskał 344 259 głosów, stając się najmłodszym starterem w historii All-Star Game. Dla specjalistów od marketingu była to prawdziwa gratka, gdyż mogli reklamować nadchodzące starcie Wschodu z Zachodem jako pojedynek najlepszego koszykarza na świecie z jego potencjalnym następcą.

ZOBACZ WIDEO 25. mistrzostwo Polski koszykarek Wisły Can-Pack Kraków (źródło TVP)
Ostatecznie Wschód "MJ'a" pokonał Zachód Bryanta 135:114, wygrywając każdą z czterech kwart. Michael uzyskał 23 punkty, 6 zbiórek, 8 asyst i 3 przechwyty, zgarniając przy okazji statuetkę MVP. Kobe jednak ze swoimi 18 "oczkami", 6 zbiórkami oraz 2 przechwytami nie miał co się wstydzić swojego debiutu w Meczu Gwiazd, gdyż był najjaśniejszą postacią swojej drużyny, w której przecież znalazło się wielu o wiele bardziej doświadczonych graczy. Potyczka legendy z rodzącą się potęgą okazał się ozdobą nowojorskiego starcia, choć stanowił wyzwanie bardziej dla Kobego niż Jordana. Kibice mieli z tego powodu mnóstwo radości, lecz niektórzy koledzy Bryanta czuli się lekko rozgoryczeni tym faktem. - Wydaje mi się, że było za dużo tego wszystkiego. Niektórym ze starszych chłopaków zależało na wygraniu spotkania, a nie oglądaniu ciągłych pojedynków jeden na jednego - żalił się David Robinson. Michael sam był znany z trudnego charakteru, ale dla dobra teamu potrafił skutecznie współpracować z mniej utalentowanymi kolegami. Kobe wciąż musiał się tego nauczyć. - Zabierz stąd swój pick-and-rollujący tyłek, będę grał przeciwko Jordanowi akcję izolacyjną - warknął w pewnym momencie do ustawiającego zasłonę Karla Malone'a. Liderowi Utah Jazz bardzo nie spodobały się te słowa, a koniec końców prowadzący Zachód George Karl w czwartej kwarcie posadził "Black Mambę" na ławce rezerwowych. Złośliwi twierdzili, że to w celu ułatwienia "MJ'owi" zdobycia statuetki MVP w jego potencjalnie ostatnim Meczu Gwiazd, ale każdy choć trochę znający się na koszykówce wie, iż Michael nie potrzebował takich tanich chwytów, żeby błyszczeć. Ostateczna zemsta "Mailmana" i reszty chłopaków z ekipy Jazzmanów nastąpiła w maju 1998 roku w finale Konferencji Zachodniej, wygranym przez team prowadzony przez Jerry'ego Sloana 4-0. W dwóch pierwszych starciach serii Kobe prezentował fatalną skuteczność z pola, a w kolejnych trener dość poważnie ograniczył jego czas na boisku. Marzenia o trofeum im. Larry'ego O'Briena trzeba więc było odłożyć o co najmniej rok, choć w gruncie rzeczy Bryant mógł być zadowolony ze swojej postawy w swoim drugim sezonie na parkietach NBA. Młodzieniec grał w każdym spotkaniu średnio przez 26 minut, dostarczając w tym czasie 15,4 punktu, 3,1 zbiórki oraz 2,5 asysty. Dodatkowo publiczność uwielbiała jego popisowe akcje, a dziennikarze często porównywali go do "Jego Powietrzności". - Takie porównania zupełnie mi nie przeszkadzają, bo chcę być tak dobry jak on - mówił Kobe bez fałszywej skromności.
Choć innym zawodnikom Lakersów styl bycia "Black Mamby" niekoniecznie odpowiadał, to potrafili oni docenić umiejętności młodego obrońcy. - To niesamowite jak inteligentny jest ten dzieciak. Grając w ten sposób ma cały świat u swoich stóp i może robić wszystko. Złą wiadomością dla jego rywali jest to, że on nadal się uczy. Kobe najprawdopodobniej zostanie jednym z najlepszych strzelców w historii ligi - twierdził Robert Horry. - Czasem trzeba przyznać, że Michael Jordan bez problemu wyczyniał takie rzeczy jak Kobe, ale należy też powiedzieć, że niektórych jego akcji nie byłby w stanie powtórzyć - dodaje Jon Barry. Ówczesny trener Lakersów, Del Harris, uważa natomiast, że główną bronią Kobego była jego specyficzna mentalność: - Żadna liczba niepowodzeń nie była w stanie go zniechęcić. On po prostu w ogóle się nie przejmował takimi rzeczami.
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×