Tłusty czwartek: Piłkarz, którego Brazylijczycy kochają bardziej niż Pelego

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
Garrincha urodził się 28 października 1933 roku, ale bardziej istotna niż data jego narodzin jest natychmiastowa obserwacja położnej. Otóż Manuel miał jedną prawą nogę wykrzywioną do wewnątrz, a lewą na zewnątrz. Dodatkowo różnica długości między nimi wynosi 6 centymetrów.

"Dorastał z nogami, które wyglądały, jakby wiatr zdmuchnął je w jedną stronę, jak w kreskówce, i tak już zostały"- pisze Bellos.

Ta nietypowa budowa, która w zwykłych okolicznościach czyniłaby z niego wyśmiewanego w szkole pokrakę, stała się jego największym atutem. Do szybkości i pomysłowości dodał kompletną nieprzewidywalność.

Garrinacha swój pseudonim zawdzięcza siostrze Rosie. Nazwała go tak od strzyżyka, małego brązowego ptaka. To o tyle dziwne, że we wczesnym dzieciństwie czas wolny spędzał na zabijaniu ptaków. Nie dla jedzenia ale dla przyjemności. Może za tym sadyzmem czy raczej brakiem empatii kryła się zwykła bezmyślność. Ten geniusz futbolu w życiu prywatnym uchodził za postać o wyjątkowo niskiej inteligencji. Niemalże półdebil, w dodatku będący wiecznym dzieckiem.

Ten syn alkoholika, słabo wyedukowany chłopiec, jak pisał Galeano, "ofiara biedy i polio, głupi i kulawy", musiał iść zarabiać do fabryki jako 14-latek. Ale praca nie była jego żywiołem. Uchował się w niej tylko dzięki temu, że w okolicach Pau Grande (skąd pochodził), nie było nikogo, kto mógłby mu dorównać na boisku.

Przy jego fabryce działał miejscowy klub, w którym spędził 5 kolejnych sezonów. Dopiero gdy miał 19 lat, przejęło go Botafogo. Ale o swoich nie zapomniał. Zawsze w niedzielę wracał do rodzinnej mieściny, ale nie zawsze docierał do domu. Koledzy witali go z honorami, a on nigdy nie miał pustych rąk. Libacje alkoholowe trwały, wydawało się w nieskończoność. Zwykle wracał do klubu spóźniony i jak przypomina autor jego biografii, Rui Castro, wymyślał na poczekaniu kolejną wymówkę. "Mój ojciec spadł z konia", "Ciotka mi zmarła", "Musiałem zabrać żonę do lekarza". Castro pisze: "wyobrażano sobie, że Garrincha przynajmniej spędził ten czas w domu, siedząc z córeczką na kolanach i bawiąc się z nią w kosi kosi łapci. Ale w Pau Grande, Nair (żona - red.) też rzadko kiedy go oglądała"

Alkohol i seks. Od nich był uzależniony. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że ma kochankę. Jedną na stałe i może wiele innych przelotnie. "Seks był jego ulubioną gimnastyką" - pisał Rui Castro.

Żeby jednak opowiedzieć legendę Garrinchy, przede wszystkim trzeba się skoncentrować na jego umiejętnościach piłkarskich. Bo to im zawdzięczał swój niezwykły przydomek: "Alegria do Povo" czyli "Radość ludu".

Wypatrzył go obrońca Botafogo, Araty. Jako gość specjalny sędziował mecz Pau Grande, a po powrocie do klubu opowiadał o chłopcu z takim przejęciem i podnieceniem, że nikt w jego historie nie uwierzył. Brzmiały bardziej jak baśnie o odnalezieniu mitycznego stwora lub symbolu szczęścia niż realny opis sytuacji. Dlatego do klubu Garrincha trafił dopiero po roku, gdy na wszelki wypadek pojechał go obejrzeć jeden z klubowych działaczy i wrócił podniecony niemniej niż Araty.

Podczas swojego pierwszego treningu w Botafogo trener sprawdził jego umiejętności na samym Niltonie Santosie, wówczas 16-krotnym reprezentancie Brazylii. Garrincha, jakby nie zdając sobie sprawy ze stopnia trudności, test zdał celująco. Kiwał biednego przeciwnika jak dzieciaka, a na końcu posłał mu piłkę między nogami. Tak przynajmniej głosi legenda. Rui Castro pisze, że tak naprawdę był to bardzo wyrównany pojedynek, kilka razy udało się też okiwać młodego Niltona Santosa. Ale wciąż mówimy o 19-latku,  który stał na przeciwko starszego o 9 lat reprezentanta Brazylii.

"Ten chłopak to geniusz. Trzeba podpisać z nim kontrakt. Lepiej, żeby grał z nami niż przeciwko nam" - skomentował Santos. Tak się stało, a Mane w swoim ligowym debiucie strzelił 3 bramki drużynie Bonsuccesso.

Czy Garrincha poradziłby sobie we współczesnym futbolu?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×