Adam Bielecki: Człowiek z innego świata

Kilka lat temu został niemal zlinczowany. Dziś Adam Bielecki jest na ustach wszystkich, włącznie z najważniejszymi politykami. Jako bohater narodowy.

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
Adam Bielecki Facebook / Na zdjęciu: Adam Bielecki
Gdyby wtedy zginął lub wylądował na wózku inwalidzkim, można by jedynie powiedzieć, że wypadki, zwłaszcza tak głupie, po prostu się zdarzają. Nieprzewidywalność przedmiotów. Pewnie nawet skończyłoby się na krótkiej notce w gazecie, bo Adam Bielecki nie był w tym czasie kimś znanym ani tym bardziej ważnym. Kilka lat wcześniej mówiono co prawda o jego wejściu na Chan Tengri.

Samotny 17-latek na siedmiotysięczniku to sensacja w świecie fachowców. A dla zwykłych ludzi? Bardziej ciekawostka do zapomnienia, która dopiero po latach nabierze znaczenia, jako znak wielkiego talentu.

Był na pierwszym roku studiów, dorabiał w Londynie jako barman. Do sytuacji doszło na imprezie, gdzieś w starych magazynach, w stolicy Wielkiej Brytanii zbierał pieniądze na swoją drugą wyprawę na liczący 7,4 tysiąca metrów Pik Pabiedy.

Z 7 metrów na beton

Stał oparty o barierkę i nagle, jak mówi, "poczuł pełną dezorientację". Barierka się zerwała a dwóch młodych ludzi runęło siedem metrów w dół. Ten, który miał więcej szczęścia, spadł na plandekę ciężarówki. Bielecki odbił się od TIR-a i spadł na beton. Wstał, przeszedł dwa metry, położył się i czekał na karetkę.

Gdy leżał w szpitalu, podszedł do niego lekarz z grupą studentów. Spojrzał na kartę i zwrócił się do przyszłych medyków: "Upadek z dużej wysokości, ryzyko wstrząśnienia mózgu, urazu kręgosłupa, obrażeń wewnętrznych". Potem spojrzał na Bieleckiego, zaśmiał się i powiedział: "A czasami po prostu nic się nie dzieje".

Z Bieleckim spotkałem się w kwietniu 2014 roku. Odebraliśmy go z kolegami (drugim dziennikarzem oraz fotoreporterem) z dworca PKP w Poznaniu. Choć z pociągu jadącego z Katowic tego dnia wysiadło kilkaset osób, polski himalaista od razu rzucał się w oczy. Miał na głowie dziwaczną kolorową czapkę i wyglądał jak pojedynczy kolorowany przedmiot na czarno-białym zdjęciu. Wytwór zdolnego grafika. Zresztą w ogóle sprawiał wrażenie, jakby w sklepie z ubraniami wziął po prostu kilka pierwszych rzeczy z brzegu, nie patrząc na to, czy do siebie pasują. To był dobry kontakt, okazał się człowiekiem nadzwyczaj inteligentnym. Ale po absolwencie Wydziału Psychologii nie spodziewaliśmy się chyba niczego innego.

Z największą pasją opowiadał o Tychach, architekturze, układzie ulic, który czynił to miasto wyjątkowym w skali Polski. I tak po godzinie dotarliśmy do niewielkiej podpoznańskiej miejscowości Łopuchowo, gdzie mieszkał z żoną Dobrochną, córką poważnego wielkopolskiego biznesmena. Na dole były stajnie, dookoła ślady działalności starego PGR-u. To, co od razu rzucało się w oczy po wejściu do mieszkania, to brak telewizora. A więc to jeden z tych odludków. Zresztą trudno było nie odnieść wrażenia, że jest to dom, w którym nie dba się o szczegóły. Czyli ta jego powierzchowność to nie była tylko efektowna poza na użytek mediów. Wywiad przeprowadziliśmy na balkonie. Balkonie bez balustrady.

"Szkoda kaloryfera"

Był rozmowny, elokwentny, opowiadał z zaangażowaniem. Aż do pewnego momentu, gdy zrobiło się bardzo nerwowo. Konkretnie, gdy doszliśmy do tematu Broad Peak. Bielecki w pewnym momencie wstał i krzyknął: "Oskarżasz mnie o to, że go zabiłem?!". Ten brak balustrady nagle zrobił się nieco bardziej problematyczny. Naturalnie takie oskarżenie nie padło. Polski himalaista był jednak, mam wrażenie, wycieńczony trwającą miesiącami dyskusją, czy miał prawo postąpić, jak postąpił, czy jednak odpowiada za śmierć przyjaciela? Czuł się zaszczuty. Oskarżenia były mocne. Bardzo mocne. Gdyby to był jeszcze tzw. zwykły internetowy hejt. Ale przecież swoje krytyczne zdanie wyrażali znakomici wspinacze, ludzie mający autorytet w środowisku jak choćby Piotr Pustelnik.

Przeszedł długą drogę. Od tego, który według wielu "zostawił kolegę na śmierć", do tego, "który przeprowadził heroiczną akcję ratunkową". Te dwa zdarzenia różni niespełna pięć lat. W takich przypadkach mówi się, że jest to historia filmowa. I pewnie coś w tym jest.

Bielecki pochodzi z rodziny o pewnych, nazwijmy to, tradycjach podróżniczych. Choć sami się nie wspinali, to jednak przewędrowali i zjeździli rowerami całą Polskę. Adama brali ze sobą. Gdy miał 13 lat pojechali w skałki do Ryczowa. Skończyło się szybko, bo podczas parkowania ojciec, Romuald, najechał synowi na nogę. Gdy pojechali na pogotowie, okazało się, że jest złamana w trzech miejscach. Wrócili do domu, gdzie akurat trwała osiemnastka Agnieszki. Jej koledzy wnieśli młodego do domu i podali "znieczulenie". Upił się po raz pierwszy.

Ale alkohol nie jest w tej historii istotny, jest ledwie śmieszną anegdotką. Starsza o 5 lat siostra, podobnie jak rodzice, jest przykładem. Płynie z dwójką znajomych przez Atlantyk, jedzie do Indii. Przeciera szlaki dla brata, który wiele lat później pojedzie stopem w Dolomity. Gdy po latach dziennikarka zapytała mamę Bieleckiego, czy nie bała się go puszczać samego w świat, odpowiedziała: "A miałam go przywiązać do kaloryfera? Szkoda kaloryfera".

Sam himalaista skomentował: "Rodzice chyba przegapili moment, kiedy mogli mieć na coś wpływ. A skoro przegapili, musieli się z takim synem pogodzić"

Zaczytywał się w książkach wspinaczy. Zaczęło się od "Niepotrzebnych zwycięstw" Lionela Terraya, potem był Kukuczka, Chris Bonnington, Joe Tasker. I co z tego, że trzech z nich już nie żyło, gdy Bielecki zaczynał czytać? Co z tego, że żaden nie dożył nawet pięćdziesiątki? Wyobraźnia została pobudzona.

Jego wyprawa do Kirgistanu, na Pik Pabiedy, miała w sobie coś z szaleństwa. Pieniądze zarobił m.in. chodząc na szczudłach w hipermarkecie w Omanie. Gdy doleciał śmigłowcem do bazy i zobaczyli go Amerykanie, nie do końca wierzyli własnym oczom. Oto chłopaczek z namiocikiem i śpiworem dostosowanym do minus 5 stopni. Wtedy, jak mówił, nauczył się, "jak niesamowita bywa zdolność adaptacji człowieka do niskich temperatur, bólu czy głodu". Może rację miał Jerzy Kukuczka, który wierzył, że człowiek potrafi wytrzymać o wiele więcej, niż się utarło, że organizm ludzki jest o wiele mocniejszy, niż się mówi.

Bielecki pożyczał pieniądze, szukał okazji, przesiedział w więzieniu. A potem wrócił jak gdyby nigdy nic do szkoły. Ale było już oczywistym, że przyszłość przewidywana dla większości - praca od poniedziałku do piątku najlepiej w godzinach urzędowych, dom, dzieci, urlop dwa razy w roku, w tym co najmniej raz nad Bałtykiem - nie jest mu pisana.

Dwa metry na minutę

Sam opowiadał siedząc na balkonie w Łopuchowie: "Krążymy po wydeptanych ścieżkach. Szkoła, studia, praca, rodzina. Wpadamy w sidła: spełniamy oczekiwania innych, ale zapominamy o własnych potrzebach. Zastanawiamy się, co czyni szczęśliwym mnie i osoby dookoła? Czy żona i dzieci są zadowoleni, żyjąc z człowiekiem sfrustrowanym i zmęczonym? Szczerze mówiąc, wątpię".

Swój pierwszy ośmiotysięcznik zdobył w 2011 roku. Był to Makalu. Dwóch himalaistów, przypłaciło to solidnymi odmrożeniami. Ale Bielecki zszedł. Potem, w marcu 2012 roku, było pierwsze zimowe wejście na Gaszerbrum I, razem z Januszem Gołąbem. A cztery miesiące później K2. I w końcu jego ostatni jak na razie ośmiotysięcznik. Nieszczęsny Broad Peak, o którym wszystko już chyba napisano poza tym, kto ma rację. Raport Polskiego Związku Alpinistycznego nie zostawił na Bieleckim suchej nitki. Jak pisano, Bielecki i Artur Małek rozerwali grupę, narzucili własne tempo, nie oglądali się za siebie.

Z czasem przypomniano sobie i inne historie. Choćby Krystiana Dziuroka, z którym wspinał się kilka miesięcy wcześniej w Alpach. Jego partner spadł ze ścianą śniegu i zginął. Partnerzy szli bez asekuracji. Może zabrakło wyobraźni a może po prostu Bielecki jest maszyną do wspinania, zbyt zaawansowaną dla słabszych?

ZOBACZ WIDEO: Adam Bielecki: na Broad Peak każdy z nas musiał podjąć decyzję za siebie

Czy po Broad Peak nie miał sobie nic do zarzucenia? Gdy go o to zapytaliśmy, odpowiedział: "Nie jest tak, to byłoby strasznie aroganckie. Myśmy spieprzyli tę akcję. Popełniliśmy błędy, ja popełniłem. Ale jest różnica między przyznaniem się do błędów, a wzięciem na siebie odpowiedzialności za czyjąś śmierć. Nie uważam, żeby błędy, które popełniłem, sprawiły, że chłopcy nie wrócili z tej góry. Z tym się nie godzę. Przecież gdyby mnie tam nie było, jest bardzo prawdopodobne, że wszystko niestety skończyłoby się tak samo".

Akcja po latach na Nanga Parbat, ta z minionej soboty, zakończona połowicznym sukcesem, to było coś w rodzaju niezamierzonego catharsis. Minister sportu Witold Bańka zapowiedział, że wystąpi do prezydenta o nadanie 35-letniemu Bieleckiemu i pozostałej trójce ratowników specjalnych odznaczeń państwowych. Autorytety w mediach społecznościowych już przyznają im tytuły ludzi roku. Mimo prawdopodobnej śmierci Tomasza Mackiewicza nikt nie ma do nich pretensji. Razem z Denisem Urubko (oraz idącą z tyłu dwójką: Piotr Tomala, Jarosław Bator), zrobili, ile mogli. Ktoś obliczył, że musieli wspinać się z prędkością dwóch metrów na minutę. W tych warunkach to sytuacja zupełnie nieporównywalna do niczego, co zdarzyło się wcześniej.

Czy Adam Bielecki i pozostali uczestnicy akcji ratunkowej na Nanga Parbat zasłużyli na odznaczenie państwowe?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×