Na płockich osiedlach szukał guza. "Na Legii obrażał mnie nawet kolega"

Mateusz Skwierawski

Na wsi chciano go przekupić jajkami i kaczką. Sędziując mecze w niższych ligach prowokował kibiców. W przyszłym roku będzie arbitrem głównym na mistrzostwach Europy jako pierwszy Polak w historii.

WP SportoweFakty: Zabiera pan żonę na mecze?

Szymon Marciniak: Była ze mną na dwóch. To był ogromny błąd. Sędziowałem Klasę B. Nie wiedziałem, gdzie dokładnie jadę. Przebierałem się w szopie. Żona była w ósmym miesiącu ciąży. Podczas meczu nasłuchała się bluzgów. I na mnie, i na wszystkich dookoła. Kiedyś, jak grałem jeszcze w czwartej lidze, w Zdroju Ciechocinek, jeden z kibiców krzyczał do mnie z trybun, żebym w końcu coś pokazał, mówiąc delikatnie. "Zamknij się!" - wygarnęła mu Magda. Uciszył się, a ja dostałem zastrzyk energii. Strzeliłem gola, wygraliśmy 1:0. Mecze z moim udziałem to jednak za duży szok dla bliskich. Za bardzo je przeżywają. Obelgi biorą do siebie.

Pierwszy stres, strach?

- Nigdy.

Pogróżki?

- Jak zaczynałem sędziować, to w niższych ligach słyszałem: nie wyjedziesz z miasta. Ale po meczach nie było tematu. Lubiłem prowokować. Specjalnie parkowałem samochód blisko klubowego budynku. Po spotkaniu przechodziłem obok grupki kibiców, którzy mnie obrażali i... nic. To często normalne chłopaki, ale w grupie tracą głowy. Ostatnio kolega mówi: "Szymon, przepraszam! Byłem na Legii i śpiewałem: "Marciniak! Co? Ty ku..o!". Tak działa magia tłumu. Zwrócił uwagę, co skanduje, dopiero po kilku "zwrotkach" i zrobiło mu się głupio na tyle, żeby do mnie zadzwonić i przeprosić.

Gdy ostatnio rozmawialiśmy, mówił pan, że kiedyś piłkarze nie szanowali sędziów. Jak to się objawiało?

- Traktowano nas jako zło konieczne. Wynikało to nie tylko z głośnej afery korupcyjnej, ale również z niewiedzy, nieznajomości przepisów. Sam się na tym łapałem, że grając w piłkę, jechałem z sędzią równo, a później okazywało się, że miał rację. Byłem gówniarzem, który nic nie wiedział, mądrzył się na boisku i musiał wygrać za wszelką cenę. Dziś chce mi się śmiać z takich jak ja kiedyś. Myślałem, że wszystko mi się należy, że wszystko wiem. Książka z przepisami ma niecałe dwieście stron. Warto przeczytać. Piłkarze się jednak zmieniają. Zaczęli się interesować zasadami gry w piłkę, dokształcają się. Dwa razy w roku robimy im szkolenia, zadają ciekawe pytania. Gdy zawodnik ma wątpliwości podczas meczu, to muszę się wysilić, odpowiedzieć coś mądrego, żeby zrozumiał moją decyzję. Kiedyś wystarczyło rzucić cokolwiek. Piłkarz odpowiadał: "yyy, aha" i szedł w drugą stronę.

Zaczynał pan sędziować w czasach "Fryzjera", gdy w środowisku sędziowskim kwitła korupcja.

- Nigdy nie bałem się życia. Myślałem wtedy: zmienię postrzeganie o arbitrach.

Nie miał pan ofert wydrukowania meczu?

- Na różnych wsiach, gdy gwizdałem w niższych ligach, słyszałem: jak będą dwa karne, to mamy kaczkę, jajka i krew na czerninę. Skończyło się na takich śmiesznych i nieoficjalnych propozycjach. Afera korupcyjna przeszła gdzieś obok mnie, ale należy pamiętać, że miałem szczęście, bo kiedy wszystko się zaczęło, dopiero zacząłem sędziować. Moja kariera to połączenie wielu przypadków. Gdy grałem w niższych ligach, mojej drużynie gwizdał w jednym meczu Adam Lyczmański. Pokazał mi czerwoną kartkę. Powiedziałem mu, że tak słabego sędziego jeszcze nigdy nie widziałem. "Jak jesteś taki cwaniak, to weź się za gwizdek" - odparł. Po tygodniu zapisałem się na kurs. Zacząłem sędziować. Po latach spotkaliśmy się w ekstraklasie. Gdy zostałem arbitrem międzynarodowym zabrałem go na mecz Łotwa - Francja do lat 21. Pomagał mi jako sędzia techniczny. Dziś jesteśmy kolegami i śmiejemy się z tej historii.

Grał pan w drużynach młodzieżowych Wisły Płock. Uchodził za talent. Dlaczego więc sędziowanie?

- To był szereg zdarzeń. Miałem 18 lat, hormony buzowały, w głowie dziewczyny, inne rzeczy. Zawadiaka byłem. W Płocku mieszkałem w takiej dzielnicy, gdzie trzeba było sobie radzić samemu. Czasem dało się w twarz, czasem się dostało. Szukałem guza, nigdy się nie bałem. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - mówiliśmy z chłopakami na osiedlu. Nie szło to w dobrą stronę. Chyba pewnego etapu bym nie przeszedł. W Wiśle zacząłem grać w wieku 15 lat. Po mistrzostwach Polski juniorów starszych wpadłem w oko skautowi z Niemiec. Wyjechałem, to była czwarta liga, zespół nazywał się VfB Annaberg-Buchholz. Dostałem dobre pieniądze, w Polsce mógłbym o takich pomarzyć. W Płocku nie miałem szans na przebicie się. Za dużo było naboru z zewnątrz. W Niemczech walczyliśmy o awans o klasę wyżej, ale się nie udało. Zajęliśmy trzecie miejsce w tabeli. Byłem nawet na testach w Erzgebirge Aue. Nic z tego nie wyszło, a klub w dwa lata zrobił awans do Bundesligi.

Co było dalej?

- Po roku wróciłem do Polski. Założyłem rodzinę. Ówczesny dyrektor sportowy Wisły, Andrzej Strejlau, wypożyczył mnie do Kujawiaka Włocławek. Zrobiliśmy awans do trzeciej ligi, ale w międzyczasie odszedłem. Poszło o finanse. Zostałem brutalnie oszukany i postanowiłem, że zostanę sędzią.

To był 2002 rok.

- Miałem 21 lat. Zacząłem gwizdać dzieciakom jako główny, a na liniach w spotkaniach Klasy A i Klasy B. Pracowałem też w firmie "Kluge" u przyjaciela - producencie armatury. Na początku przygody z sędziowaniem ciągnąłem jeszcze grę w piłkę, w Kujawiaku. Darek Kluge miał do mnie niesłychaną cierpliwość. Pracowałem u niego od rana do pierwszej. O 13.09 biegłem na autobus. Z dworca z Płocka do Włocławka odjeżdżałem o 13.41. Trasa: 45 kilometrów. Z powrotem byłem o 20.04. Tak dwa lata, dzień w dzień. Syn, który mi się urodził, widział mnie tylko, jak wychodzę i na koniec dnia. Nawet jego kąpanie było pode mnie ustawione, na 21. U Darka pracowałem ponad 10 lat. Wiedział, że coś osiągnę, zawsze mnie wspierał i we mnie wierzył. Pięć lat temu podpisałem kontrakt zawodowy.

Sebastian Mila: Wymarzony prezent? Nominacja na Euro
 

[nextpage]


Rozgrywki niższych lig nie niszczyły panu psychiki?

- To była dżungla. Wiadomo, jak to jest na małych wioskach. Ludzie wychodzili z mszy i na mecz. Często podchmieleni. Pijani kibice opierali się o chorągiewki, słupki bramek, czasem nawet przy nich przysypiali. Podchodzili też pod linię boiska i krzyczeli do mnie, że się nie nadaję. A ja, jak to ja. Prowokowałem ich. Podchodziłem na bliską odległość, patrzyłem w oczy i się uśmiechałem. Ludzie myślą, że jak powrzeszczą, to cię zastraszą i ich drużyna wygra mecz. Większość lokalnych fanów mnie jednak lubiła. Wiele osób kojarzyło mnie z gry w piłkę, miałem nawet swoje małe fankluby. Czasami było też komiczne. W Klasie B rolnik postanowił przeprowadzić cztery krowy przez boisko, bo nie chciało mu się iść z nimi naokoło. Oczywiście na trybunach wrzawa i owacje. Przerwałem mecz, chcieliśmy mu pomóc z tymi krowami, ale nie pozwolił. To było jego pięć minut. Poczuł adrenalinę, uniósł ręce w górę. Po kilku minutach wznowiłem grę. Czasem trzeba być elastycznym, pośmiać się z różnych sytuacji. Inna sprawa, że przez kilka lat gwizdałem za frytki. Za 70, 80 złotych za mecz. To świetna lekcja na wzmocnienie charakteru. Dziś ciężko jest namówić młodych studentów do sędziowania. Taki wykształcony człowiek jedzie na wioskę za niewielkie pieniądze i nasłucha się więcej, niż przez całe życie. I rezygnuje.

Pan się nie złamał.

- Charakter kształtowałem od najmłodszych lat. Miałem 11 lat, kiedy zacząłem trenować kolarstwo. Jeździłem wyczynowo cztery lata. Byłem liderem swojej drużyny w Płocku. Osiągałem sukcesy, rodzice wiązali z kolarstwem moją przyszłość. Ale ja kochałem piłkę. Na rowerze jeździłem dziennie sto kilometrów, ale po treningach brałem piłkę, by pokopać na podwórku chociaż 40 minut. Byłem napastnikiem, strzelałem mnóstwo goli. Na etapie szkoły średniej pojawił się temat wspomagania w kolarstwie. Tak żeby być "mocniejszym". Nie wiem, do jakiego poziomu by się to rozwinęło, ale jak tylko usłyszałem hasło "wspomaganie", powiedziałem "stop".

W sędziowaniu szedł pan jak burza.

- Zaczęło mi żreć od początku. Połykałem kolejne szczeble co pół roku. Nawet w trzeciej lidze byłem tylko rok, gdzie inni pracowali nawet po kilka lat. Nigdzie nie utkwiłem. Sukcesy mnie napędzały i umacniały. Pamiętajmy, że w środowisku sędziowskim nie można wszystkim ufać. Czasem bywało tak, że jeden drugiemu wrzuciłby trutkę do herbaty. Zawsze marzyłem, by to zmienić. Odkąd jestem liderem arbitrów w Polsce, staram się to robić. Dziś jeździmy na mecze bez podziałów. Każdy może współpracować z każdym. Pomagamy sobie, w końcu jesteśmy zespołem. Wiadomo, że błąd "Kowalskiego" bije we wszystkich. Rzadko zdarzają się czarno-białe pomyłki. Robimy stały postęp.

W 2009 roku zadebiutował pan w ekstraklasie, potem w Lidze Europy, Lidze Mistrzów, sędziował finał młodzieżowych mistrzostw Europy do lat 21 w Czechach. W czerwcu pojedzie pan na Euro 2016 jako arbiter główny. Na tym turnieju nie gwizdał dotąd żaden Polak.

- Wszyscy boją się o to, że odbije mi sodówka. Mówiąc poważnie: spodziewałem się, że ten sukces przyjdzie, tylko nie tak szybko. Mam dopiero 34 lata. Niektórzy mi zazdroszczą, że jestem w takim miejscu, w tak młodym wieku. Moja przyszłość zapowiada się bardzo optymistycznie. Mówię po niemiecku i angielsku, uczę się hiszpańskiego. Wiem, że jestem dobrym sędzią. Ale zawdzięczam to ciągłej pracy nad sobą.

Lubi się pan hartować.

- Cieszę się z takich rzeczy, że jadę na obóz przygotowawczy w góry. Że będę biegał sam pod górę, gdy spadnie śnieg czy deszcz. Upadam na glebę, wstaję. Walczę sam ze sobą. Sędziowanie to nie 90 minut. My trenujemy przeważnie z własnym cieniem. Nikt mnie nie motywuje. Muszę sam przekonać się do zrobienia kilkudziesięciu okrążeń dookoła boiska. Później podczas meczu nie ma jednak sytuacji, która mogłaby mnie zabić. Jestem typem indywidualisty. Lubię boks. Mam worek w garażu, chętnie walczę sam ze sobą, jak mam chandrę.

Jak się pan przygotowuje przed meczami ligowymi?

- Pierwszy dzień po weekendzie to rozbieganie, lekka siłownia. Wtorek i środa - wtedy treningi są najcięższe. Im bliżej spotkania, tym bardziej skupiam się na szybkości. Mam trenerów personalnych, układają mi zajęcia pod kątem mojego zawodu. To bardziej trening crossfitowy. Dużo dynamicznych ćwiczeń, na przykład stretching. No i bieganie. Nikt za mnie nie wybiega kilometrów. Codziennie je robię. Tkanka tłuszczowa na poziomie dwunastu procent to w UEFA grupa "excellent". Ja utrzymuję tkankę na poziomie 9-10 procent. Od 12 do 15 jest "very good", natomiast do 18 "good". Niżej lepiej nie spadać. Jeżeli jest dwóch sędziów o zbliżonych umiejętnościach, to liczą się szczegóły. Może nie ma to związku z sędziowaniem, ale arbiter powinien prezentować się schludnie. Słabo wygląda taki z brzuszkiem. Jak mawia Pierluigi Colina: "Sędziujecie atletom, wyglądajcie jak atleci". Piłkarze też do doceniają. Sędziowanie składa się z wielu rzeczy. Przygotowanie mentalne odgrywa główną rolę, bo przecież wszyscy trenujemy tak samo. Dysponujemy podobnymi książkami, klipami wideo, zaliczamy te same testy. Ale coś nas od siebie różni. Panowanie nad stresem, praca pod presją. Szczegóły.

Dieta też?

- Od jakiegoś czasu w ogóle nie piję alkoholu. Nigdy mi nie szkodził, nie piłem go dużo. Zdarzyło się, że dobry mecz uczciliśmy z asystentami dobrym whiskey. Motywacją był dla mnie Robert Lewandowski. Poznałem go, kiedy był jeszcze zawodnikiem Lecha. Zaimponował mi jego styl życia, bycia, jak gra i ile gra. Fakt, że jest cały czas w wysokiej dyspozycji i nie odnosi urazów. Przyznam, że miał wpływ na zmianę postrzegania przeze mnie niektórych rzeczy. Od trzech miesięcy nie tykam alkoholu, dbam o niuanse. One pozwalają wejść na szczyt.

Piłkarze mają sztab ludzi, który rozpracowuje im rywala. Jak to robi sędzia?

- Staram się oglądać każde spotkanie ekstraklasy, żeby wiedzieć, jak gra dana drużyna. Później, przed kolejką ligową, obejrzę jeszcze mecz pod kątem taktyki. Muszę być przygotowany na różne czynniki. Na przykład na zaszłości między drużynami. Dwie kolejki temu Wojtek Kędziora strzelił gola w meczu Jagiellonia - Termalica po tym, jak miał oddać piłkę rywalowi. Po meczu była afera. I w następnej rundzie rewanż będzie trudny do sędziowania. Kędziora może być bardziej faulowany, może być więcej spięć na boisku. Trzeba sobie takie rzeczy kodować od razu, zapisywać. Muszę wiedzieć również jaki zawodnik idzie na pierwszy słupek, kto robi wybloki, kto kogo łapie za koszulkę, jak drużyny rozgrywają stałe fragmenty gry. Do meczów przygotowujemy się sami. Kibic obejrzał trzy powtórki i mówi: sędzia miał rację. A moja koncentracja na daną sytuację skądś się jednak bierze.

[nextpage]

Który z piłkarzy jest najlepszy w oszukiwaniu?

- Miroslav Radović był świetny. Uwielbiałem, jak upadał na boisko. Miał rewelacyjny timing. Sędziowie go trochę tego oduczyli, dając kartki. Czy nawet tym, że nie podyktowali Legii rzutu karnego, bo uznali, że Rado symuluje. Dziś bardzo często robi to Mariusz Stępiński. Szkoda. Nie wiem, czemu upodobał sobie taki styl gry, choć bardzo go cenię. Świetny zawodnik, zapowiada się na drugiego Roberta Lewandowskiego. Dlatego nie rozumiem, czemu wybrał drogę na skróty. Mam nadzieję, że trener Fornalik go tego oduczy. W Europie chyba nie dałem jeszcze kartki za symulowanie.

Potrafi pan zaufać zawodnikowi na słowo, że nie sfaulował?

- Jednym z takich jest Arek Głowacki. Bardzo go cenię, świetnie mi się z nim współpracuje. W marcu 2014 roku wyrzuciłem go z boiska w meczu z Legią. Brutalnie sfaulował Michała Żyro. Gdyby dobrze trafił, mógł zakończyć jego karierę. Czerwoną kartkę dostał w 27 minucie . Podszedł do mnie wściekły i zapytał przez zęby: "Za co!". Mówię mu spokojnie: "Za brutalny atak od tyłu". "Ok, dziękuje". Podał rękę i zszedł. Klasa. Wzajemny szacunek, o to chodzi. Zdarzają się tacy, co przysięgają na matkę, na dzieci, że nic nie zrobili. Oglądam później powtórki i widzę, że gość kopnął przeciwnika tak, że prawie nogi złamał. Jak trafiamy na siebie w kolejnym spotkaniu i przypominam, na co się zarzekał, słyszę tylko: "Wie pan, jak to jest". Z zawodnikami traktujemy się jak koledzy, ale z chamskim zachowaniem też potrafię sobie bez problemu poradzić.

W Anglii popularne jest, że sędziowie żyją w dobrych relacjach z piłkarzami i trenerami poza boiskiem. Jak jest u nas?

- W Polsce od razu ludzie doszukują się teorii spiskowej. Mam kontakt z trenerami: Ojrzyńskim, Probierzem, Michniewiczem czy Podolińskim. Wszyscy są bardzo ambitni i do głowy by im nie przyszło, żeby coś knuć. U nas myślenie jest jednak takie: widzą mnie z kimś na obiedzie, to układamy mecz. Z Wojtkiem Łobodzińskim i Wahanem Geworgianem graliśmy razem w juniorach Wisły Płock. Spałem z nimi w pokoju na obozach. Bartłomiej Grzelak jest chrzestnym mojego dziecka, a ja jego. Mamy udawać, że się nie znamy? Kiedy trzeba było, dawałem Geworgianowi żółtą kartkę. Mimo że prawie na kolanach błagał: "Szymon odpuść, przepraszam!".

Często się pan zamyśla podczas meczów?

- Jest to udowodnione naukowo, że nie jesteśmy w stanie utrzymać koncentracji przez 90 minut. Pracujemy z panią psycholog, ćwiczymy koncentrację na obozach, ale to tylko głowa. Trzeba być po prostu maksymalnie skoncentrowanym w najważniejszych momentach meczu.

Ile razy trenerzy lub piłkarze walili ze złości w pana drzwi od pokoju sędziowskiego z powodu błędnej decyzji?

- Na razie ani razu. Ostatnią większą wpadkę miałem trzy lata temu. Zresztą wiem, kiedy popełniam błąd na boisku i jestem wtedy wściekły na siebie. Złe decyzje krzywdzą zawodników, trenerów, kibiców i to mnie boli. Lubię jednak temperamentnych zawodników, to jest moje lustrzane odbicie. Sam grałem ostro. Wkładałem wszędzie głowę. Mam dobre relacje z piłkarzami i trenerami. Po ładnym golu pochwalę, na zasadzie: "stary, ale przypierdzieliłeś w okienko, pająk nie zdążył uciec". Szydera po nieudanym zagraniu też jest. Zawodnicy również pozwalają sobie na żarty, gdy się pomylę. Trzeba mieć do siebie dystans. Ja lubię z nimi rozmawiać, ostrzegać, ale w mowie potocznej, na stopie koleżeńskiej. Pamiętam, jak mnie kiedyś denerwowało, gdy sędzia ucinał: "Nie dyskutuj, bo dostaniesz kartkę". Taka forma jest słaba.

Trudniej gwiżdże się polskim drużynom czy zagranicznym?

- U nas jest więcej walki fizycznej. Znajomi sędziowie opowiadają, że ciężko im się prowadzi mecze polskich drużyn w europejskich pucharach. W polu karnym jest kontakt, walka. Czasem nie wiedzą, czy gwizdnąć faul. Dla mnie ten miks zaprocentował. Na zachodzie jestem przygotowany na szybką techniczną piłkę, u nas na walkę. Lubię też wracać do korzeni. Po sezonie, w formie roztrenowania, sędziuje w Płocku na przykład trampkarzom czy w lidze okręgowej. Dwa lata temu jeden zawodnik podbiegł do mnie po meczu i powiedział, że jestem najlepszym arbitrem w okręgówce. Nie skojarzył mnie z ekstraklasy. Był to jeden z najmilszych i najbardziej szczerych komplementów.

Co pali sędziego?

- Presja mediów, zawodników, którzy grają o coraz większe pieniądze. Ciężko wyłączyć myślenie, jak klub walczy o wejście do fazy grupowej Ligi Mistrzów i podniesienie kilku milionów euro. Ja podchodzę do tego tak, że Liga Mistrzów to takie same rozgrywki jak ekstraklasa, czy liga okręgowa. Tam też walczy się o to, żeby nie spaść. Zawodnicy są inteligentni. Wyczują, jeżeli sędzia będzie traktował lepiej gwiazdę, niż słabszego piłkarza. I popsują mi zawody.

Roman Kosecki nie miał problemu, żeby zabrać sędziemu gwizdek, powiedzieć by "spierda...ł" i samemu poprowadzić mecz juniorów Kosy Konstancin.

- Słyszałem o tej sytuacji i nie wierzę, że ktoś ją wymyślił. Najczęściej dużo problemów sprawiają rodzice. Niespełnione ambicje ich przerastają. Psują dzieciom w głowach. Mój syn ma 14 lat, gra w klubie, ale nie wyobrażam sobie, bym ingerował w prace trenera. Rodzice często wywierają presję na arbitrze, podpowiadają dzieciakom. To przeszkadza. Musimy być na to przygotowani i działać. Młodzi sędziowie korzystają z programów mentorskich, żeby być przygotowanym na coraz cięższe mecze.

A jak z presją radzą sobie młodzi zawodnicy, którzy wchodzą do ekstraklasy?

- Widzę, jak niektórych zżera stres. Często wywołują go u nich starsi zawodnicy. Reakcją po złym zagraniu, krzykiem. Dwa, trzy niedokładne zagrania, taki gość dostaje zdrowy opieprz i już jest po nim. Nie wie, co się dzieje. Ale są tacy gracze, po których to spływa. Na przykład Bartek Kapustka. Staram się też często podtrzymywać młodych zawodników na duchu. Imponuje mi Karol Linetty. Nigdy się nie kłóci. Może się jedynie ironicznie uśmiechnąć, ale nie dyskutuje. To samo Kapustka. Wróżę im ogromne kariery.

Pan by sobie poradził w ekstraklasie jako piłkarz?

- Zdaję sobie sprawę, że w tym momencie w ekstraklasie grają zawodnicy, z którymi swobodnie mógłbym konkurować jako nastolatek. Czasem dziwię się, jak widzę niektórych graczy w naszej lidze. Cieszę się jednak, że coraz więcej młodych twarzy w naszej lidze. Paweł Zieliński, Kamil Dankowski, Kapustka, Linetty - to już są nazwiska, z których kiedyś możemy mieć wiele pociechy. Pamiętam jeszcze Arka Milika z czasów Górnika Zabrze. Zobaczyłem, jak uderzał lewą nogę na rozgrzewce. "Ale ten młody ma lewą nogę!" - krzyknąłem wtedy do swojego asystenta Pawła Sokolnickiego. Wiedziałem, że to będzie piłkarz. Ułożona lewa noga, grzeczny, pracowity. Widziałem, jak trenował podczas obozu przygotowawczego w Turcji. U Nawałki ćwiczyli wówczas dwa razy dziennie po trzy godziny. To też dało mi do myślenia, że duży wysiłek ma sens. W zeszłym roku sędziowałem 64 mecze, bez żadnej kontuzji. Myślę, że też dałbym radę w piłce. Głowa i charakter to najważniejsze rzeczy. Pozawalają pewien etap przezwyciężyć.

Na Euro 2016 zostanie wykorzystana technologia goal-line. To krok do rewolucji w piłce. Następnym może być wprowadzenie powtórek wideo. To byłoby dobre rozwiązanie?

- Wyobrażam sobie, że to ja podbiegam do kamery i oceniam sytuację, a nie robi to ktoś trzeci. Z drugiej strony, na przykład zagranie ręką jest kontrowersyjne nawet po obejrzeniu powtórek. Na obozach przygotowawczych debatujemy nad słusznością różnych decyzji. Ostatnio w piłce ręcznej nie uznano prawidłowego gola nawet po obejrzeniu materiału wideo. Jeżeli ma się w ten projekt zainwestować kilkadziesiąt milionów euro, bez gwarancji, że będzie on idealny, to nie wiem czy tego chcę.

rozmawiał Mateusz Skwierawski
[b]
 [/b]

< Przejdź na wp.pl