Reuters / STEPHANE MAHE / Kamil Glik we Francji już jest wielką gwiazdą

Kamil Glik. Całe życie pod prąd

Mateusz Skwierawski

Lekarze cudem go uratowali, gdy miał niespełna półtora roku. Przez dwa lata był bramkarzem, zawieszono go za pyskówki, a we Włoszech jego koledzy z drużyny sprzedawali mecze. To droga Kamila Glika do mistrzostwa Francji z AS Monaco.

Dziś Glik to najbardziej eksploatowany obrońca w pięciu najlepszych ligach w Europie. W Ligue 1 opuścił tylko jeden mecz i tylko on wie, ile spotkań mógł oglądać z boku ze względu na kontuzje. Drobne urazy go jednak nie przerażają, a poważniejsza kontuzja więzadeł w kolanie, z którą występuje od dłuższego czasu, mu nie przeszkadza. Po prostu odpowiada lekarzowi: "Gramy i tyle!"

W debiutanckim sezonie dotarł z AS Monaco do półfinału Ligi Mistrzów (przegrany dwumecz z Juventusem). Jest już w zasadzie mistrzem Francji - żeby tytuł nie trafił ostatecznie w jego ręce musiałby się wydarzyć kataklizm. Czyli porażki w dwóch ostatnich meczach ligowych, przy dwóch zwycięstwach wicelidera PSG i odrobienie przez paryżan różnicy bramkowej siedemnastu goli. To jest niemożliwe. 

Zawieszenie

Droga w to miejsce nie była usłana różami. Już w 2004 roku został zawieszony na rok przez Wydział Dyscypliny Śląskiego ZPN. Młody kapitan Wodzisławskiej Szkoły Piłkarskiej miał zeznawać jako świadek w obronie swojego trenera Janusza Pontusa. Chodziło o sytuację z jednego z meczów drużyny, podczas którego trener miał obrazić arbitra. Na posiedzeniu, komisji nie spodobał się sposób wypowiedzi i argumentacja piłkarza, który jej zdaniem "wszystkim przerywał, prowokował i cynicznie się uśmiechał". Młody zawodnik nie uniknął kary, która została ostatecznie skrócona do sześciu miesięcy zakazu gry w meczach.

ZOBACZ WIDEO Zespół Glika już prawie mistrzem. Zobacz skrót meczu AS Monaco - Lille OSC [ZDJĘCIA ELEVEN]

W czasach, gdy AS Monaco czarowało kibiców występami w Lidze Mistrzów eliminowaniem Realu Madryt, Chelsea i grą w finale tych rozgrywek, przyszły reprezentant Polski miał dopiero przed sobą debiut w seniorskiej piłce. Pierwsze kroki na tym poziomie stawiał w lidze okręgowej, w Silesii Lubomia. Później była czwarta liga w Hiszpanii, w prowincjonalnym US Horadada. Obrońca wyjechał tam przerywając naukę po pierwszej klasie liceum, miesięcznie zarabiał 600 euro i przyszły transfer do Realu Madryt miał mu otworzyć drogę do wielkiej kariery.

Oprócz wspólnej odnowy z gwiazdami Realu, świetnego ośrodka treningowego i życia w pięknym mieście, Glik czas w stolicy Hiszpanii wspomina z mieszanymi uczuciami. W Madrycie czuł się samotny, długo mieszkał bez swojej przyszłej żony, Marty. Przede wszystkim nie przebił się jednak w trzecim zespole, częściej niż na boisku siadał na ławce lub trybunach. Dlatego wrócił do kraju po półtora roku, do Piasta Gliwice.

W Polsce żaden z zespołów z górnej półki nie kwapił się, żeby podpisać z nim kontrakt. Nie chciał Glika Lech, który podziękował mu po testach. Mirosław Trzeciak, dawny dyrektor sportowy Legii, stwierdził, że obrońca nadaje się co najwyżej do zespołu z Młodej Ekstraklasy. Natomiast prezes Cracovii Janusz Filipiak porównał zawodnika do starej skody, komentując w ten sposób kwotę miliona euro, jaką oczekiwał za niego Piast po dwóch pełnych sezonach w ekstraklasie.

Ciężka choroba. Cud od Boga 

29-letni piłkarz w swoim życiu wygrał wiele trudnych batalii. Pierwszą stoczył ze zdrowiem mając zaledwie kilkanaście miesięcy. To były wakacje 1989 roku. W Jastrzębiu-Zdrój panowała wówczas sepsa, na którą zmarło sześcioro dzieci. W książce "Kamil Glik. Liczy się charakter" czytamy, że lekarze wykryli u przyszłego piłkarza sepsę i zapalenie opon mózgowych. Tak poważne schorzenia były następstwem niewyleczonej anginy i zbyt słabych antybiotyków, które nie przeciwstawiły się chorobie.

Kamil przez jedenaście dni leczył się w szpitalu, w izolatce. Po całej gehennie jego mama, pani Grażyna, usłyszała od ordynatora, że tylko jeden procent dzieci na świecie wychodzi z tej choroby tak szybko jak jej syn.

"Lekarze dwa razy robili mu punkcję kręgosłupa, pobierali płyn rdzeniowy. To był cud od Boga, że z tego wyszedł" - opowiadała w książce Michała Zichlarza pani Krystyna, babcia piłkarza. Glik zanim jeszcze nauczył się mówić, udowodnił, że łatwo w życiu nie da się pokonać. 

A los szukał wielu sposobów, żeby w końcu go złamać. W wieku 42 lat zmarł jego ojciec Jacek. Miał zawał, a wcześniej regularnie nadużywał alkoholu. Glik był już wtedy piłkarzem ekstraklasy. Zawodnik szczerze opowiedział o swoim dzieciństwie w wydanym przed Euro 2016 albumie "W Kadrze". Wspominał sytuacje, w których do drzwi ich domu regularnie pukała policja. Wzywała ją głównie mama, bo "tata był agresywny i pijany". Chłopak wywodzący się z patologicznej dzielnicy "Przyjaźń" nie miał od życia wielkich oczekiwań. Chciał po prostu żeby "tata przyszedł do domu trzeźwy". Niestety nikomu z jego rodziny nie udało się namówić ojca do całkowitego skończenia z nałogiem. 

Niemcy mieli na niego oko

W piłkę zaczął grać w podstawówce. Jego pierwszym klubem był MOSiR Jastrzębie. Tam jednak sprawdzał się w innej roli na boisku, był bramkarzem. Pierwszy raz między słupkami stanął przypadkowo, na turnieju drużyny w Ostrawie. Przed wyjazdem do Czech rękę złamał podstawowy bramkarz, Glik go zastąpił i rękawice zakładał przez następne dwa lata. Z MOSiR-em wygrał na tej pozycji kilka turniejów halowych.

Wahał się co do pozycji, ale nie jeżeli chodzi o wybór reprezentacji. Zawodnika w juniorskim wieku obserwowali przedstawiciele federacji naszych zachodnich sąsiadów. Glik ma niemieckie obywatelstwo, jego dziadek Walter Glück służył w Wehrmachcie. Piłkarz przez dziesięć dni trenował na zgrupowaniu reprezentacji Brandenburgii, zainteresowanie wyraziła nim też kadra Niemiec do lat 17. W swojej autobiografii przyznał, że nawet nie wyrobił sobie niemieckiego paszportu, ponieważ nie chciał. Nie czuł związku z naszymi sąsiadami, i jak wyjaśnił: "W ich języku potrafił powiedzieć jedynie 'danke' i 'bitte".

Włosi otworzyli nam oczy

Piłkarza w Polsce doceniono go dopiero po sukcesach w Torino. Początkowo był nad Wisłą mieszany z błotem: za to, iż nie poradził sobie w Palermo czy spadł z Bari z Serie A. Po roku ludzie zaczęli inaczej patrzeć na degradację klubu do drugiej ligi włoskiej, ponieważ na jaw wyszły nowe fakty - okazało się, że kilku piłkarzy Bari usłyszało wyroki za sprzedawanie meczów. Nie zmieniało to faktu, że wyróżniany we Włoszech piłkarz w swoim kraju traktowany był jako "no name".

Do miana bohatera ciągle czegoś brakowało. Po pierwszym udanym sezonie w Italii, i awansie do Serie A z Torino, selekcjoner Franciszek Smuda nie powołał Glika na Euro 2012. Obrońcy podziękował na ostatnim zgrupowaniu przed turniejem i nawet mu tego nie uzasadnił. Później były jeszcze nieudane eliminacje MŚ 2014, po których Glik zaczął pasmo sukcesów.

Doszło do tego, że wyrównał rekord strzelecki Zbigniewa Bońka (7 goli w Serie A w sezonie 2014-15), kibice "Byków" porównywali go z "gladiatorem", "skałą" i nazywali "sercem drużyny", co w krótkim czasie pozwoliło mu zostać kapitanem. "Grande Capitano" - tak na niego wołano w Turynie. Pewien raper z tego miasta napisał dla niego jeden z utworów. 

A on żył sobie w swoim świecie, przy skali blichtru w dzisiejszej piłce jeździł klubowym suzuki, a wakacje spędzał na Mazurach i łowił ryby. I jakby cały czas nie zauważał wyróżnień i sukcesów. Mówiąc, że "u niego się nic nie dzieje i wszystko idzie starym tokiem" tylko potwierdza, że mimo iż wypłynął na szerokie wody i swobodnie tam pływa, to jednak pozostał chłopakiem z brzegu jeziora, z wędką w ręku.
Oglądaj rozgrywki francuskiej Ligue 1 na Eleven Sports w Pilocie WP (link sponsorowany)

< Przejdź na wp.pl