WP SportoweFakty

Kibice gołymi rękami rozrywali karoserię samochodu. Strażacy nie mieli specjalistycznego sprzętu

Marek Bobakowski

Marian Bublewicz często powtarzał: "mam szczęście i mam nadzieję, że mnie nie opuści". "Jednak go opuściło" - jego córka ze łzami w oczach wspomina feralny Zimowy Rajd Dolnośląski. W 1993 roku straciliśmy jednego z najlepszych kierowców w historii.

Poniedziałkowe deja vu to cykl portalu WP SportoweFakty. Co poniedziałek znajdziecie w tym miejscu artykuły wspominające najważniejsze wydarzenia z historii sportu. Wydarzenia, które do dzisiaj - mimo upływu lat - nadal owiane są pewną tajemnicą. Dlatego niezmiennie wywołują emocje.

Artykuły są wzbogacone scenkami (wyraźnie oddzielonymi od reszty tekstu, napisanymi tłustym drukiem), które stanowią autorską wizję na tematu tego, co działo się wokół tych wydarzeń.

***

Uśmiech nie schodził z jego twarzy. Uwielbiał prędkość, uwielbiał widok połykanych kolejnych metrów drogi, uwielbiał jak Marian doskonale panuje nad samochodem. Sprawnie, pewnie, z pełnym przekonaniem czytał kolejne instrukcje. Zima, było ślisko, jednak nie miał poczucia, że jadą na krawędzi ryzyka. Nie, jego partner z Forda Sierry Cosworth był nadzwyczaj spokojny. On, jako pilot, spokojnie wykonywał swoją pracę.

- Prawy trzy! - odczytał kolejny komunikat.

Miał nawet podkreślone słowo "ślisko". Wiedział, że teraz auto będzie jechało w granicach 100 km/h i pójdzie nieco "bokiem". Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Przecież siedmiokrotny zwycięzca Zimowego Rajdu Dolnośląskiego znał te trasy na pamięć. Nagle...

Kontra Bublewicza nie przyniosła efektu. Samochód nie zareagował. Z potężną prędkością zbliżał się do drzewa.

- Kur*aaaaaaa! - rozległo się w kabinie.

Ciemność, cisza, spokój...

***

"Szczęście go opuściło"

- Marian Bublewicz to najlepszy polski kierowca XX wieku - specjaliści od sportów motorowych nie mają wątpliwości. Przy każdej okazji powtarzają to zdanie.

ZOBACZ WIDEO Serie A: triumf Napoli na San Siro! [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Siedmiokrotny mistrz Polski, zwycięzca niezliczonej liczby rajdów, wicemistrz Europy z 1992 roku. - Teraz to brzmi lekko: "wicemistrz Europy" - przyznał dla Magazynu Reportażu Sportowego "eMeReS", Andrzej Borowczyk, komentator motoryzacyjny. - Proszę mi wierzyć, że wtedy było to niebywałe osiągnięcie, biorąc pod uwagę przede wszystkim możliwości budżetowe zespołu Mariana i jego najgroźniejszych rywali. Erwin Weber, który został wtedy mistrzem Europy, nie chce strzelać, ale przypuszczam, że miał budżet większy od Mariana z 50 razy.

Bublewicz był również założycielem pierwszego w historii zawodowego teamu w naszym kraju - Marlboro Rally Team Poland. Na dodatek, na początku 1993 roku, Międzynarodowa Federacja Samochodowa zakwalifikowała go na priorytetową listę "A", na której znalazło się 31 najlepszych kierowców świata.

- Marian miał wszystko poukładane - mówił jego pilot, Ryszard Żyszkowski. - Sprzęt, mechanicy, obsługa, wszystko było na "tip-top". Jako sportowcy nie musieliśmy się o nic martwić. Jak na początek lat 90. ubiegłego wieku, to było w Polsce niespotykane. Dopiero, co wyrwaliśmy się z PRL-u, na ulicach panował jeszcze chaos, bezwzględny kapitalizm mocno uderzał w społeczeństwo. Marlboro Team był zapowiedzią tego, co mamy obecnie w polskim sporcie, prawie 25 lat później. Profesjonalizmu.

- Mam szczęście i mam nadzieję, że mnie nie opuści - często podkreślał Bublewicz.

- Ale opuściło - mówiła ze łzami w oczach córka kierowcy, Beata Bublewicz.

Jechał nie swoim samochodem

20 lutego 1993 roku, piąty odcinek specjalny Zimowego Rajdu Dolnośląskiego, godzina 11:15. Duet Bublewicz-Żyszkowski ruszył na trasę Fordem Sierrą. Od początku sezonu miał jeździć Fordem Escortem, ale mechanicy nie zdążyli złożyć samochodu, który kilka tygodni wcześniej pożyczył i rozbił Patrick Snijers. Zabrakło pewnych elementów, między innymi skrzyni biegów. Bublewicz był niepocieszony. Profesjonalny team nie powinien mieć takich problemów.

- Pamiętam, jak kilka dni przed tym rajdem mój kuzyn, a szef serwisu Krzysiek Czepan, powiedział tacie: "Marian, może byś odpuścił, zobacz wszystko ci się nie składa. Ojciec odpowiedział: "Oj nie, przecież to mój rajd, choćby rowerem to wystartuje - przyznała Beata Bublewicz.

NA DRUGIEJ STRONIE PRZECZYTASZ M.IN.: DLACZEGO ZAWODNICY NIE POMAGALI W AKCJI RATOWNICZEJ, JAKIEGO SPRZĘTU ZABRAKŁO W SZPITALU W LĄDKU ZDROJU ORAZ JAKI BYŁ KOŃCOWY EFEKT ŚLEDZTWA PRZEPROWADZONEGO PRZEZ PROKURATURĘ.

[nextpage]


Ostatecznie sprowadzono z Belgii Forda Sierrę, którym w poprzednim sezonie jeździł wspomniany już Snijers. - Wieczorem przed feralnym dniem rozmawialiśmy i Marian przyznał, że przeszkadza mu proporcja rozłożenia napędu 50 procent na przód i 50 procent na tył - wspominał Borowczyk. - Nie było tajemnicą, że on wolał auta tylnonapędowe.

***

W końcu, jest karetka. Siedzący obok samochodu pilot chciał nawet wstać, ale ogromny ból sprowadził go z powrotem na ziemię.

- Pani doktor, ileż można czekać? Pacjent jest w samochodzie, zaczyna trochę się denerwować, bo chciałby zdążyć na start kolejnego odcinka specjalnego - Żyszkowski rzucił żartem chcąc rozładować atmosferę.

Nie udało się. Kiedy lekarka zobaczyła samochód, prawie zemdlała. - Jak ja mam pomóc? - w końcu wydusiła z przerażeniem w oczach.

- Pani doktor, spokojnie, pani się uśmiechnie, wspólnie damy radę - to był głos Bublewicza zakleszczonego w aucie.

Kobieta odwróciła się na pięcie, wróciła do karetki i zaczęła płakać.

***

Po przejechaniu zaledwie czterech kilometrów doszło do wypadku. Sierra wypadła z trasy, uderzyła z całym impetem w drzewo, wręcz się wokół niego owinęła. Cała lewa strona była zmasakrowana. Pałąki bezpieczeństwa nie wytrzymały, kierowca praktycznie całą siłę uderzenia przyjął na siebie. Żyszkowski opuścił pojazd przez wybitą przednią szybę, był poobijany, ale świadomy. Bublewicz zresztą też nie stracił przytomności. Jednak nie mógł opuścić pojazdu. Był zakleszczony.

Prawie 25 lat temu organizacja rajdów stała na nieporównywalnie bardziej amatorskim poziomie niż teraz. Bublewicz bardzo długo czekał na jakąkolwiek pomoc. Karetka pogotowia, a potem gaśniczy wóz strażacki, które po kilkunastu minutach pojawiły się na miejscu wypadku, nie pomogły. Nie miały sprzętu do cięcia karoserii. Były również problemy ze startem helikoptera. Wszystko, jakby sprzysięgło się przeciw kierowcy z Olsztyna.

Grzali krew pod rajdowymi kombinezonami

Zgromadzeni kibice rozpoczęli własną akcję ratowniczą. Gołymi rękami i toporkami "pożyczonymi" od strażaków próbowali rozłupać karoserię. Ciągle przytomny Bublewicz pomagał im cennymi radami, gdzie i co trzeba odginać, aby się udało. Po 40 minutach fani wyciągnęli go z pułapki.

Przy wraku zatrzymywały się kolejne załogi. Po chwili jechały jednak dalej, rajd nie został anulowany. Kibice nie mogli tego zrozumieć. Wygrażali kierowcom, którzy nie decydowali się włączyć w akcję ratowniczą. - Sprawdziliśmy, że nic się nie pali i nic nie wylewa - tłumaczył po latach Robert Herba. - Nie mieliśmy szans wygrać z zakleszczonymi drzwiami, dlatego odjechaliśmy. Ale nie ścigaliśmy się. To nie było naszym celem. Chcieliśmy po prostu zawiadomić punkt SOS o wypadku.

- Zobaczyłem prawy bok samochodu, który wyglądał, jak nówka - mówił z kolei Wiesław Stec. - Nie znałem rozmiarów tragedii. Byłem pewny, że Marian stoi gdzieś obok, że nic się nie stało.

Dwie godziny po wypadku kierowca trafił do szpitala, do Lądka Zdroju. - Udało nam się tam błyskawicznie dojechać i spotkałem Mariana, kiedy był wieziony na prześwietlenie - mówił Czepan. - Zamieniliśmy nawet dwa zdania. Mówił, że jest obolały, ale czuje się nieźle, jak na taki wypadek.

Po dokładnych badaniach okazało się, że stan kierowcy jest jednak dramatyczny. Pęknięty pęcherz moczowy, krwotok z narządów wewnętrznych, zmiażdżona miednica, kilkanaście połamanych kości. Nie było na co czekać. Kierowca natychmiast trafił na stół operacyjny.

Potrzebna była krew. Przyjechała w końcu z Bystrzycy Kłodzkiej. Wtedy pojawił się kolejny problem. - Okazało się, że w szpitalu nie ma aparatury do podgrzewania krwi - wspominał Czepan. - Więc my te woreczki wzięliśmy na brzuchy, pod kombinezon i grzaliśmy własnymi ciałami.

Na nic to się zdało. - Po kilkugodzinnym zabiegu, podczas zszywania pęcherza, nastąpiło wstrzymanie akcji serca. Kilkudziesięciominutowa reanimacja nie przyniosła skutku - można przeczytać w medycznym raporcie.

Fachowcy są zgodni, gdyby do wypadku doszło kilka lat później Bublewicz przeżyłby wypadek. Poziom zabezpieczenia ówczesnych rajdów stał na dramatycznie niskim poziomie. Trasę zabezpieczały zwykłe karetki, które były nijak przystosowane do ratowania kierowców uwięzionych w klatkach.

Przyczyną śmierci Bublewicza zajęła się prokuratura. Ostatecznie nikt nie usiadł na ławie oskarżonych. Nie znaleziono błędów przy organizacji rajdu ani zaniedbań ze strony osób odpowiedzialnych za zawody. To był splot nieszczęśliwych i nie do końca jasnych zdarzeń: utrata panowania nad autem, brak odpowiedniego wyposażenia u ekip ratowniczych, czas, niska temperatura, itd.

- To był wspaniały człowiek i ja go widzę gdzieś w promieniach słonecznych, gdzieś tam jeździ po świetnych trasach, pewnie po śniegu, bo Marian też lubił bardzo jeździć po śniegu - przyznał Krzysztof Hołowczyc, który jako młody kierowca uczył się od swojego mistrza.

***

Nie setki, to były tysiące ludzi. Beata zza szyby samochodu obserwowała ulice Olsztyna. Nigdy wcześniej nie widziała takich tłumów, a przecież jeździła często z tatą na rajdy. Była więc przyzwyczajona do zamieszania, do kibiców.

- Twój tata był wyjątkowym człowiekiem, ludzie go kochali - szept kierowcy dobiegł do jej uszu.

- Był, kochali, wszystko w czasie przeszłym - łzy napłynęły do oczu. - Dlaczego on, dlaczego właśnie on zginął? Tato!

***

Marek Bobakowski

Chcesz przeczytać wcześniejsze odcinki Poniedziałkowego deja vu - kliknij TUTAJ >>

< Przejdź na wp.pl