Getty Images / Claudio Villa/Grazia Neri / Na zdjęciu: George Weah

Kiedyś najlepszy piłkarz świata, teraz polityk pełną gębą. Weah chce zostać prezydentem

Michał Fabian

1 października były zawodnik AS Monaco, PSG, AC Milan czy Chelsea obchodzi 50. urodziny. Za rok o tej porze będzie na finiszu kampanii wyborczej, która ma mu zapewnić stanowisko prezydenta Liberii. Już raz - choć był faworytem - przegrał.

Na początku września w zagranicznych mediach zwracano uwagę na rocznicę pewnego wydarzenia. Dwadzieścia lat temu padł gol, o którym do dziś mówią kibice nie tylko we Włoszech. Był 8 września 1996 r., pierwsza kolejka Serie A. AC Milan podejmował Hellas Werona. "Rossoneri" prowadzili 2:1, rywal dążył do zdobycia wyrównującego gola.

"Coast to coast"

W końcówce piłkę przejął George Weah. Zrobił to we własnym polu karnym i natychmiast ruszył z kontrą. Od bramki rywala dzieliło go ok. 90 metrów. On jednak nie przejmował się ani dystansem, ani atakami ze strony przeciwników. W okolicy linii środkowej piłkarze z Werony byli bliscy odebrania mu piłki, ale Liberyjczyk w sprytny sposób się przy niej utrzymał. Obrócił się, następnie obiegł jeszcze jednego rywala i miał przed sobą tylko bramkarza. Pokonał go uderzeniem w długi róg.

San Siro eksplodowało z radości. Tę bramkę - na wzór akcji z NBA, z jednego kosza na drugi - we Włoszech nazywają "coast to coast". - Nie przypominam sobie innego gola strzelonego w ten sposób. Gdy słyszę "coast to coast", myślę o tej bramce - wspominał Brazylijczyk Leonardo. Zvonimir Boban, inny kolega Weaha z drużyny, dodał: - Biegliśmy za nim z niedowierzaniem. Myśleliśmy: "kiedy on się zatrzyma, kiedy się zatrzyma?". Nie zatrzymał się, nigdy się nie zatrzymuje! - tłumaczył Chorwat.

- Gdy przejąłem piłkę, zobaczyłem, że byłem daleko od bramki. Ale jestem napastnikiem, więc zdecydowałem, że spróbuję strzelić gola - mówił w nieskomplikowany sposób Weah. Bramka z meczu z Weroną (ostatecznie Milan wygrał go 4:1) to jedno z najpiękniejszych trafień w jego karierze. Jednocześnie kwintesencja jego stylu gry. Liberyjczyk był piekielnie silny, ale potrafił łączyć to z boiskową finezją. A do tego chciał być najlepszy.

Wenger zajął się nim jak synem

Takim był już wtedy, gdy jako nastolatek grał z kolegami w biednych dzielnicach Monrowii. Urodził się w slumsach, był jednym z trzynaściorga dzieci, a wkrótce po jego przyjściu na świat rodzice się rozstali. Wychowywała go babcia, gorliwa chrześcijanka.

George'a na boisku cechowała łatwość zdobywania bramek. Jednak z miejscowych klubów, w których grał - Young Survivors of Clartown, Bongrange of Bonguine, Mighty Barolle, Invincible Eleven - ciężko mu było trafić do Europy. W klubach z Liberii bieda aż piszczała, ale piłkarzom chęci odmówić nie można było. - Każdego dnia graliśmy od świtu do zmierzchu. Nie mieliśmy trenera, sami prowadziliśmy rozgrzewki, biegaliśmy. Kupowaliśmy stroje i piłki - mówił po latach.

Przełomem okazał się transfer do Kamerunu. Stamtąd wieści o utalentowanym zawodniku klubu Tonnere Yaounde dotarły do Francji. Arsene Wenger, obecnie legenda Arsenalu Londyn, prowadził wówczas (w 1988 r.) AS Monaco. Potrzebował napastnika.

- To była niesamowita historia, warta napisania książki. Mój przyjaciel pracował w Afryce, zapytałem go, czy poleciłby mi jakichś napastników. Zarekomendował mi Weaha. Wysłałem do Kamerunu kogoś, by go zobaczył. Sprowadziliśmy go za 50 tys. funtów. Trochę zajęło mu to, by się zaadaptować. Ale był ambitny, utalentowany, miał wielki głód do pracy - wspominał po latach Wenger.

Francuskiego trenera i liberyjskiego piłkarza połączyło coś w rodzaju więzi ojcowsko-synowskiej. - Za każdym razem, gdy wychodziłem na boisko, grałem dla Arsene'a. Chciałem, żeby wiedział, że za to, co zrobił dla mnie, mogę mu się w ten sposób odpłacić. Złamałbym dla niego nogę, rękę czy kości twarzy - byleby tylko wygrać mecz. Zajął się mną jak synem, nie mogłem w to uwierzyć, bo w tamtych czasach było sporo przejawów rasizmu. Arsene nauczył mnie, że czarnoskórzy i biali mogą żyć razem - opisywał Weah.

Szczyt sławy w Milanie. Później równia pochyła

Doszło do tego, że w dowód wdzięczności Liberyjczyk przekazał Wengerowi cenną nagrodę. Za najbardziej udany w karierze rok - 1995 - otrzymał trofeum dla Piłkarza Roku FIFA (plebiscyt, w którym głosowali selekcjonerzy i kapitanowie reprezentacji).

Oprócz tego, także za 1995 r., zgarnął "Złotą Piłkę" magazynu "France Football" (oba plebiscyty były prowadzone osobno, podobnie będzie od 2016 r.). Jest do dziś jedynym piłkarzem z Afryki, który zdobył te nagrody.

[nextpage]

Po pobycie u Wengera w Monaco Weah trafił w 1992 r. do Paris Saint-Germain, z którego - w 1995 r. - kupił go AC Milan. "Król George" - tak nazywali go kibice (inne przydomki to "Big Papa" albo, we Włoszech, "Giorgione") - był wówczas u szczytu sławy. W Mediolanie nadal strzelał piękne gole, ale nie zawsze miał okazję do świętowania sukcesów. W 1996 r. zdobył z "Rossoneri" mistrzostwo, lecz w dwóch kolejnych sezonach drużyna zajmowała dalekie miejsca w lidze. W 1999 r. znów powróciła na szczyt, ale wówczas czas Weaha na San Siro powoli dobiegał końca.

We wrześniu 1995 r. Weah wystąpił w Polsce, gdy Milan mierzył się z Zagłębiem Lubin w Pucharze UEFA. Fot. PAP/Adam Hawałej

W styczniu 2000 r. przeniósł się na Wyspy Brytyjskie. Trafił do Chelsea Londyn, dla której strzelił jednak tylko trzy gole. Częściej niż na boisku przebywał na ławce rezerwowych. Z Londynu przeniósł się do Manchesteru City, tam jednak wiodło mu się równie kiepsko. Jeszcze zdążył posmakować gry w Olympique Marsylia, po czym - na koniec kariery - zapewnił sobie pokaźny czek w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Al Jazira był jego ostatnim przystankiem w karierze. W 2003 r. zawiesił buty na kołku i szybko odnalazł się w innej dziedzinie - w polityce.

Idol, który był sponsorem

By zrozumieć "transfer" Weaha na salony polityczne, warto przedstawić to, co działo się w latach wcześniejszych. Liberyjczyk miał status supergwiazdy, ale jego kraj był ogarnięty wojną domową (trwała od 1989 do 2003 r.). "Król George" nie bał się jednak do niego wracać, angażował się w pomoc rodakom, organizował pomoc finansową, akcje charytatywne. - Wszystko, co mam, zawdzięczam Liberyjczykom. Oddaję im teraz to, co mi dali - tłumaczył. Finansował także "Samotne Gwiazdy" (ang. Lone Stars), czyli reprezentację Liberii, która walczyła o awans do mistrzostw świata w 2002 roku (ostatecznie musiała uznać wyższość Nigerii). Z jednej strony w swoim kraju był idolem, z drugiej - sponsorem i filantropem. Współpracował także z UNICEF jako ambasador dobrej woli.

Ponoć przełomem w sposobie myślenia Weaha - który jako młody piłkarz nie stronił od rozrywkowego trybu życia - było spotkanie z Nelsonem Mandelą w 1996 r. Według "New York Times Magazine" przywódca z RPA nazwał sportowca "dumą Afryki". To wtedy Weah miał zmienić swoje podejście do życia i ludzi.

W 2003 r., gdy zakończył piłkarską karierę, zaangażował się na scenie politycznej. Reprezentował partię CDC - Kongres Na Rzecz Demokratycznej Zmiany. W 2005 r. wystartował w wyborach na prezydenta Liberii. Wydawało się, że ma spore szanse na wygraną. W pierwszej turze uzyskał najwięcej głosów, ale konieczna była druga tura, w której zmierzył się z Ellen Johnson Sirleaf.

Za Weahem przemawiała jego ogromna popularność, a także dobra opinia. Nie był uwikłany w szerzącą się w Liberii korupcję. Posiadał majątek, więc nie bawił się w politykę dla pieniędzy. Potrafił pięknie mówić. - Gdy patrzę w wasze twarze, widzę, że jestem waszą przyszłością, przeznaczeniem. Wasze marzenie będzie spełnione - mówił przed wyborami w 2005 r. Jego minusem był brak wykształcenia i doświadczenia. Stanowił przeciwieństwo Sirleaf - kobiety wyedukowanej, która skończyła m.in. Harvard i pracowała dla Banku Światowego.

W 2017 r. dopnie swego?

W drugiej turze wyborów Weah otrzymał 40,6% głosów, jego rywalka - 59,4%. Zamiast uznać porażkę i pogratulować nowej prezydent elekt, zaczął kwestionować reguły gry. Mimo że wyborom przypatrywała się spora rzesza obserwatorów z zagranicy, którzy nie dopatrzyli się żadnych nieprawidłowości, były gwiazdor futbolu zaczął publicznie mówić o oszustwie, tytułował się prezydentem. Jego zwolennicy starli się w Monrowii z policją. Te wydarzenia to rysa na budowanym przez lata wizerunku Weaha.

George Weah podczas kongresu swojej partii w kwietniu 2016 r. Fot. PAP/EPA/Ahmed Jallanzo

W 2011 r. "Król George" ponownie był aktywny w kampanii prezydenckiej, tym razem jednak u boku Winstona Tubmana. W przypadku jego wygranej miał zostać wiceprezydentem. Znów jednak górą była Sirleaf - pierwsza kobieta-prezydent w Afryce. Kolejnego starcia nie będzie, bo 77-latka nie może ubiegać się o trzecią kadencję i zakończy sprawowanie władzy w 2017 r.

Wybory odbędą się 10 października przyszłego roku. George Weah przystąpi do nich jako senator. Co ciekawe, w wyborach do tej izby pokonał syna prezydent Sirleaf. Zdecydowanie, choć frekwencja była na bardzo niskim poziomie. - Świat musi być świadomy tego, że jestem dobrą osobą. Zrobiłem tak wiele dla Afryki. Myślę, że w procesie zarządzania krajem mogę zrobić jeszcze więcej - reklamuje się Weah. Czy Liberyjczycy tym razem oddadzą stery w jego ręce?

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: bramkarz z dziurawymi rękami. Popełnił koszmarny błąd!
 

< Przejdź na wp.pl