SportoweFakty.pl: Ostatnio pojawiła się informacja, że biathlonistki mogą wspomóc w olimpijskiej sztafecie biegaczki. Co ty na to?
Weronika Nowakowska-Ziemniak: Nikt oficjalnie do nas takiego zapytania nie wysłał. Osobiście nie podoba mi się ten pomysł. To takie trochę włażenie z buciorami w grupę biegaczek. Wiem, jak my byśmy się czuły, gdyby to nas chciano zastąpić kimś innym. Poza tym trudno nawet powiedzieć, kto jest mocniejszy, bo nie miałyśmy możliwości konfrontacji.
Trudno jest w Polsce uprawiać biathlon?
- Trenować w Polsce jest bardzo trudno. Mamy praktycznie tylko jeden ośrodek biathlonowy, w którym można ćwiczyć przez cały rok. Zimą sytuacja jest lepsza, jednak wtedy nas w kraju nie ma. Na zgrupowania trzeba jeździć do Austrii czy Niemiec. Oczywiście lepiej by się trenowało u siebie. Wtedy człowiek mniej tęskni, ma kontakt z Polakami, rodzina może przyjechać w odwiedziny. A to ważne, bo w trakcie sezonu jesteśmy cały czas w podróży. Jesteśmy już przyzwyczajone do tego, ale bardzo by nam było miło, gdyby stworzono nam lepsze warunki do trenowania w Polsce. Myślę, że Justyna Kowalczyk też byłaby z szczęśliwa z tego powodu.
Nie układa wam się współpraca z Polskim Związkiem Biathlonu?
- Nie, to nie to. Od kilku lat mamy naprawdę bardzo dobrego prezesa, profesora Waśkiewicza. Świetnie sobie radzi. Stara się nie tylko pomagać nam, ale i promować tę dyscyplinę sportu wśród naszej młodzieży. Ale szkoły mistrzostwa sportowego mają problemy z naborem z różnych powodów, o których nie chcę mówić. W ostatnich latach było to zaniedbane. Teraz to wychodzi. Wystarczy przyjechać na Mistrzostwa Polski, żeby zobaczyć, że jest kadra kobiet, a potem długo, długo nic. Związek martwi się, co będzie po Igrzyskach w Soczi. Poza mną i Monika Hojnisz wszystkie zawodniczki z naszej kadry będą grubo po trzydziestce. A młodych nie widać. Może być tak, że wkrótce przyjdzie kilka chudych lat dla polskiego biathlonu.
A przecież biathlon jest o wiele bardziej widowiskowy niż chociażby, tak obecnie popularne w Polsce, biegi narciarskie.
- Dokładnie! Dlatego szkoda by było, aby upadł w naszym kraju. Gdybyśmy mieli taką lokomotywę, jaką jest Justyna Kowalczyk, to biathlon wyrósłby na czołową dyscyplinę sportu w Polsce i zdecydowanie pobiłby biegi. Inna sprawa to zainteresowanie mediów. Nami interesują się od święta. Teraz, jak karierę zakończył Tomek Sikora, to niemal w ogóle. A przecież nie jest tak, jak w biegach narciarskich, że jest jedna osoba, a potem przepaść. Mamy równą kadrę, bardzo dobry sezon. Kiedy startował Tomek, to nieważne, czy pobiegł dobrze, czy nie, zawsze się o nim pisało i mówiło. Nam jest zdecydowanie trudniej przebić się do czołówki, ale cały czas trzymamy się jej blisko. Mamy potencjał, ale brakuje cały czas tej kropki nad "i". Każdy wnikliwy dziennikarz jednak wie, że trzy osoby z naszej grupy stać co weekend na pierwszą dziesiątkę czy nawet podium.
Może uda się na mistrzostwach świata w czeskim Nowym Mieście. Rozmawiamy tuż po zawodach w Anterselvie – ostatnim starcie przed walką o medale. Byłyście bardzo blisko podium w sztafecie. O wszystkim zadecydowało twoje ostatnie strzelanie…
- Nie wytrzymałam presji i nie boję się o tym mówić otwarcie. Straciłam koncentrację. Obok mnie strzelała Andrea Henkel, która nie spudłowała ani razu. Kibice zaczęli krzyczeć. Totalnie mnie to wytrąciło z równowagi. Chybiłam trzy razy. Dla przeciętnego człowieka strzelanie do tarczy o średnicy cztery i pół centymetra przy tętnie 180 to jest w ogóle extreme. Ale wszystko jest kwestią treningu. Te nasze pudła jeśli nie są spowodowane warunkami atmosferycznymi, to właśnie głową. To nie jest kwestia umiejętności. To mi się dziś przydarzyło. To nie jest tak, że ja nie potrafię strzelać. Poza tym nie ukrywam, że rola ostatniej zmienniczki w sztafecie to dla mnie nowość. Zawsze biegałam w środku jako druga czy trzecia. To był dopiero mój drugi strat na ostatniej zmianie. Nie poradziłam sobie z tym. Prawdopodobnie jednak będę musiała stawić temu czoło podczas kolejnych ważnych zawodów w tym sezonie.
Koleżanki z drużyny nie były złe?
- Nie. A nawet mi dziękowały, że ostatecznie zajęłyśmy szóste miejsce! Mówiły, że gdybyśmy były na podium, to dziennikarze by nas zjedli przed mistrzostwami świata. Często tak bywa, że ciśnienie ze strony mediów i kibiców jest tak silne, że my się czujemy za bardzo tym obciążone. A w biathlonie bardzo ważne jest, aby mieć czystą głowę. Wcześniej ta presja zawsze spoczywała na Tomku Sikorze. Nosił ją na barach i był z tym oswojony. Dla nas to nowa sytuacja, że go nie ma i teraz presja spoczywa tylko na nas. Ale duch naszej ekipy od kilku tygodni jest niesamowicie pozytywny. Nie usłyszałam żadnych pretensji ani nawet zawodu głosie.
Mówiłaś w wywiadach, że Puchar Świata w tym sezonie schodzi na drugi plan. Liczą się mistrzostwa świata. Czy to oznacza, że nie dawałaś z siebie wszystkiego w zawodach pucharowych?
- Zawsze staram się dać z siebie sto procent. Decyzją trenera trenowałyśmy mocniej w ostatnim czasie pod kątem przygotowań do mistrzostw świata. Dlatego ostatnio brakowało nam świeżości, co widać było szczególnie w Anterselvie. Już przed startami w Rupholding mówiłam, że fizycznie czuję się kompletnie wykończona. Po zawodach w Anterselvie miałam zakaz dotykania karabinu przez dwa dni. Miałam jechać do domu, odpocząć, zapomnieć na chwilę o biathlonie, żeby z pełną mobilizacją wrócić do treningu.
Zdążysz z formą na mistrzostwa świata?
- Jesteśmy przyzwyczajone do tego, że czasu zawsze jest za mało. Zawsze jest coś, nad czym jeszcze chcieliśmy popracować, ale niestety doba ma jedynie dwadzieścia cztery godziny. Myślę jednak, że mamy wystarczająco dużo czasu, żeby odzyskać świeżość.
Wracając do biegów narciarskich… Sama od tego zaczynałaś. Jak to się stało, że taka drobna osoba dorzuciła sobie jeszcze karabin na plecy?
- Bardzo często jak spotykam się z kibicami, to słyszę zawód w ich głosie. Dziwią się "to naprawdę pani? Bo ja myślałem, że pani ma 180 cm wzrostu, 65 kg wagi". Mój karabin i tak jest jednym z najlżejszych. Waży trochę ponad trzy i pół kilograma. Zaczynałam od biegów, ale później spróbowałam biathlonu i… się uzależniłam. Na początku byłam bardzo słabym strzelcem. Mama niejednokrotnie mnie wręcz prosiła, żebym wróciła do biegania. Chyba każdy, kto spróbuje biathlonu, nie chce już wracać do biegów. Za żadne pieniądze, za żadne warunki do trenowania, nie zmieniłabym dyscypliny.
Czym jest dla ciebie biathlon? Czy to całe życie, czy tylko hobby i dobra zabawa?
- Na początku była to tylko pasja. Jestem marzycielką. Często mam rozdmuchane marzenia. Jednym z nich było to, żeby się znaleźć kiedyś w reprezentacji i pojechać na igrzyska. Marzyłam, a potem to przechodziło w rzeczywistość. Siła marzeń jest niesamowita. Jeśli czegoś bardzo pragniesz i na to pracujesz, to wszystko jest możliwe. Wierzę w to. Dziś biathlon to także mój zawód, ale nadal pozostaje też pasją. Im dłużej trenuję, tym bardziej sobie uświadamiam, że to jest styl życia.
Czy po zakończeniu kariery chciałabyś tak, jak Tomasz Sikora, zająć się szkoleniem młodzieży?
- Chciałabym zostać przy sporcie. Nie wiem, w jakiej roli, ale chyba na poziomie mniej profesjonalnym. Praca z dziećmi byłaby dobrym rozwiązaniem, bo jest tu sporo do zrobienia. Tacy Niemcy czy Norwegowie w wieku dziewiętnastu lat wchodzą w świat zawodowego biathlonu i są na to gotowi pod każdym względem, nawet psychicznym. A w Polsce dziewiętnastolatek dopiero uczy się strzelać albo jeszcze w ogóle strzelać nie zaczął. Ale mam jeszcze czas, żeby o tym myśleć. Dużo też zależy od naszego wyniku na Igrzyskach w Soczi.
Mówiłaś, że w trakcie sezonu nie ma nawet czasu spotkać się z rodziną, a ty przecież jeszcze studiujesz. Jesteś studentką AWF Katowice. Jak ty to godzisz?
- Bardzo powoli idą mi te studia. To już drugie, które robię. Traktuję je dosyć luźno. Nie zarzynam się. Jak mam trzy dni między zgrupowaniami, to jadę do domu i odpoczywam, a nie jadę na uczelnię. Szkoła też idzie mi na rękę. Przyjeżdżam na zajęcia w kwietniu i zostaję dwa miesiące. Wcześniej jestem na uczelni dorywczo, na egzaminach tylko. Jestem bardzo ograniczona czasowo i większość prowadzących to rozumie. Jest poza tym specjalny program dla olimpijczyków. Mamy prawo do tego, aby na zajęciach tylko bywać.
Co można robić po animacji społeczno-kulturalnej?
- To właśnie był mój pierwszy kierunek (śmiech). Polega on na organizacji czasu wolnego. Po nim można być animatorem w hotelach, a może też działać bardziej społecznie. Sobie to tak wymyśliłam, że AWF i animacja społeczno-kulturalna bardzo dobrze się uzupełniają. Nie mówię, że będę pracować w zawodzie. Były to studia przyjemne i nie żałuję, że je ukończyłam.
Jak doszło do tego, że twój karabin otrzymał imię Zbyszek?
- (śmiech) Lubię nadawać imiona przedmiotom, które są mi bliskie…
Czy coś jeszcze ma imię, oprócz Zbyszka?
- Oczywiście! Nie będę wymieniać, bo jest tego cała masa.
To może chociaż jeden przykład?
- Moja maskotka, Kundzia, z którą śpię. Mam 26 lat i nie jestem w stanie bez niej spać. Jeździ ze mną wszędzie. Była nawet na moim ślubie. I to specjalnie ubrana! Miała piękną biało-różową sukieneczkę. Jestem trochę takim dzieciątkiem. Chyba stąd też wziął się Zbyszek. Nigdy nie byłam dobrym strzelcem. Szukałam pomysłu na to, aby polubić ten karabin, uczynić go bliższym. I nazwałam go Zbyszek. Nie wiem, czy słyszałaś, ale Otylia Jędrzejczak w czasie swoich największych sukcesów wraz z psychologiem starała się znaleźć sposób na polubienie przebywania w basenie, wstawanie o czwartej rano i pływanie od ściany do ściany przez trzy godziny. Dla mnie to jest niewyobrażalne, bo jak ja mam pętle o długości dwóch kilometrów, to myślę sobie "Boże, zaraz się zakręcę". Chciałabym mieć co najmniej dziesięciokilometrową, żeby zrobić dwie i mieć z głowy. Wymyślili więc, że Otylia kocha wodę i przy każdej ścianie sobie powtarzała, że kocha wodę. Tak się nakręciła. Tak ja się nakręciłam na Zbyszka. To jest mój kumpel i ja nie mogę bez niego żyć. On leży na łóżku, ja go przykrywam kocykiem i czasem do niego gadam i go czyszczę. Na święta dostał nową szczoteczkę do zębów. Staram się podchodzić z humorem do tego sportu. Oczywiście, to jest ważna sprawa, startujemy z orzełkiem na piersi. Podchodzimy do tego poważnie, ale żeby nie zwariować, często mówimy sobie "it's just a game". Zabawa dla dorosłych w profesjonalnej otoczce.
Macie jakieś przesądy w drużynie?
- Oczywiście! Ja nienawidzę, jak ktoś dotyka Zbyszka. Nie każdy może zrobić sobie z nim zdjęcie. On jest V.I.P (śmiech). Tylko osoby wyznaczone mogą to robić. Większość osób w naszym zespole to wie i nie robi mi na złość. Koleżanki z drużyny nie nadały imion swoim karabinom, ale proszę mi wierzyć, że każdy sportowiec ma swoje zabobony. Czy się do tego przyznaje, czy nie.
Rozmawiała w Anterselvie Paula Duda