Marcin Herbik: od armagedonu w bostońskim maratonie do finału PlusLigi

Archiwum prywatne / Archiwum Marcina Herbika / Na zdjęciu: Marcin Herbik na mecie 122. maratonu w Bostonie
Archiwum prywatne / Archiwum Marcina Herbika / Na zdjęciu: Marcin Herbik na mecie 122. maratonu w Bostonie

Warunki w Bostonie były okropne. Faworyci schodzili z trasy z objawami hipotermii. Sędzia siatkarski Marcin Herbik walczył nie tylko z wiatrem i deszczem, także z kontuzją. Przebiegł wymarzony maraton, a jego kolejny cel biegowy jest bardzo ambitny.

122. edycja Boston Marathon - najstarszego biegu maratońskiego na świecie - zostanie zapamiętana na długie lata. Zawodnikom przyszło rywalizować w koszmarnych warunkach. Ulewny deszcz, silny wiatr i chłód - to była zabójcza kumulacja. W Bostonie doszło do pogromu faworytów i wielkiej sensacji. Mistrz świata Kenijczyk Geoffrey Kirui przegrał na końcowych kilometrach z Japończykiem Yukim Kawauchim. Wiele gwiazd maratonu - w tym przede wszystkim bohater Amerykanów Galen Rupp - wycofało się w trakcie biegu.

Bostońskie wyzwanie podjęło kilkudziesięciu Polaków. Wśród nich był Marcin Herbik, 45-letni sędzia siatkarski, który prowadzi mecze PlusLigi, LSK oraz spotkania międzynarodowe. Kilka lat temu zakochał się w bieganiu. 16 kwietnia 2018 r. był dla niego zwieńczeniem kilkuletniego "Projektu Boston".

Krótko po powrocie z USA Marcin Herbik poprowadził mecz, który zadecydował o tytule w PlusLidze. Później zaś opowiedział nam o przeżyciach z ostatnich tygodni, m.in. walce z naturą w Bostonie i kolejnym sportowym celu.

Michał Fabian,  WP SportoweFakty: Szacunek, panie Marcinie. Oglądając urywki z bostońskiego maratonu, robiło się zimno od samego patrzenia.

Marcin Herbik: Ha, ha! Nie dziwię się. Moja żona i córka zostały w hotelu. Nie wyszły, żeby mnie dopingować pomimo tego, że jechaliśmy do USA z trochę innym nastawieniem. Liczyłem na ich wsparcie i wiedziałem, że je mam, choć oglądały relację z biegu przez internet. Naprawdę w takich warunkach, dla ich dobra, lepiej, że nie wyszły na trasę biegu. Szczególnie, że nasz pobyt w Stanach Zjednoczonych dopiero się zaczynał.

Zdziwiłem się, gdy otrzymałem dane statystyczne z tego biegu. Okazało się, że tylko ok. 10 proc. biegaczy zrezygnowało z pojawienia się na starcie biegu. Spodziewałem się, że z powodu tych warunków atmosferycznych będzie ich więcej. Dość powiedzieć, że gdyby ten bieg był w dowolnym miejscu w Europie, prawdopodobnie też bym zrezygnował. A w Polsce na 100 proc. nie pojawiłbym się na linii startu.

Deszcz, wiatr, chłód. Co najbardziej dawało się we znaki?

Kumulacja tych warunków była koszmarna. Odczuwalna temperatura na poziomie minus 5 stopni stanowiła najmniejszy problem. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie, że tak może mnie wymęczyć silny wiatr. Biegliśmy z zachodu na wschód. Mieliśmy czołowy wiatr ze wschodu, od oceanu. To był ciągły wiatr wiejący z prędkością 30 mil na godzinę, w porywach do 50 mil na godzinę. Momentami wydawało się, że prędkość spada niemal do zera. W takich warunkach jeszcze nie biegłem. A dzień później w Bostonie świeciło już słońce…
 
Odpowiedni ubiór był w takich warunkach kwestią kluczową?

Na cztery dni przed wyjazdem do Bostonu sprawdziłem prognozę. Nie była ona optymistyczna. Na szczęście byłem przygotowany na wszystkie warunki, co spowodowało, że dużą część bagaży zajęły nam moje rzeczy biegowe. Ubrałem się w trzy warstwy. Po raz pierwszy w maratonie biegłem w długich legginsach. Oprócz tego przez pierwsze 35 km miałem dodatkowo cienką kurtkę przeciwdeszczową, foliowy płaszcz, który miał na maksymalnie długo zabezpieczyć ubranie przed penetracją wilgoci. Na 35. kilometrze postanowiłem to zdjąć, ale… szybko tego pożałowałem. Na ostatnich kilometrach ubranie złapało bardzo dużo wody, wymęczyło mnie to dodatkowo. Po zdjęciu mokrego ubrania okazało się, że waży ono w granicach 4 kilogramów. 

Takie warunki panowały na trasie bostońskiego maratonu. Na zdjęciu: Marcin Herbik biegnie w środku. Fot. Archiwum Marcina Herbika
Takie warunki panowały na trasie bostońskiego maratonu. Na zdjęciu: Marcin Herbik biegnie w środku. Fot. Archiwum Marcina Herbika

"To były dla mnie najlepsze możliwe warunki". Słyszał pan słowa zwycięzcy maratonu w Bostonie?

Tak. Powiedzenie Kawauchiego zrobiło furorę wśród biegaczy. Trzeba być twardą sztuką, żeby pokusić o takie stwierdzenie. Duży szacunek dla tego Japończyka. Wszyscy wiemy, że on często startuje w maratonach. Nie jest łatwo przy tylu startach wygrywać. Szczególnie tak mocno obsadzone biegi jak w Bostonie.

Nie wszyscy sobie poradzili. Wielu znakomitych biegaczy zeszło z trasy.

Rzeczywiście ok. 1400 osób nie dobiegło do mety. Wśród nich zawodnicy ze ścisłej światowej czołówki. Mam tu na myśli głównie faworyta gospodarzy, brązowego medalistę z ostatnich igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro, Galena Ruppa, który wycofał się w okolicach połowy dystansu. Wydaje się, że postanowił odpuścić, żeby nie roztrwonić budowanej zimą formy i na wiosnę jeszcze powalczyć o dobry wynik. Potwierdził to w maratonie w Pradze, który wygrał ze znakomitym czasem (2:06:09, 6 maja - przyp. red.), bijąc swą życiówkę i pozostawiając za plecami plejadę biegaczy z Afryki.

Wycofał się również m.in. mój kolega z Polski, Tomek. W tym przenikliwym chłodzie niestety mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Zszedł na 18. kilometrze do punktu medycznego, a lekarze - jak się później wyraził - oznaczyli go jako przypadek hipotermii. Różnica między nami polegała na tym, że Tomek walczył o życiówkę. Podjął ryzyko, ubrał się "na krótko" i to go drogo kosztowało. Mam nadzieję, że jeszcze tej wiosny, podobnie jak Galen Rupp, spuentuje nową maratońską życiówką wielomiesięczną pracę, którą wykonał. Jest w bardzo dobrej dyspozycji i tej życiówki mu serdecznie życzę. Ja natomiast nie miałem w Bostonie możliwości walki o rekord życiowy, głównie z powodu kontuzji.

Co to za kontuzja i czy dawała się we znaki w trakcie maratonu?

Po trzech znakomitych treningowo miesiącach przygotowań - listopad, grudzień, styczeń - przytrafiła mi się kontuzja lewej nogi. W lutym, marcu i kwietniu - licząc łącznie z maratonem w Bostonie - nie przebiegłem tyle co w samym styczniu, czyli 364 km. Według lekarzy to kontuzja typowo przeciążeniowa. Przy tempach poniżej 4:45 min/km noga mi drętwiała, odczuwałem bóle w rejonie kolana. Ortopeda sportowy, który leczy wielu reprezentantów Polski, w tym lekkoatletów, w połowie marca stwierdził, że ten ból ustąpi… w połowie maja (śmiech). Teraz mamy początek maja, więc mogę potwierdzić, że diagnoza była trafna. Czuję, że z nogą jest lepiej.
W czasie maratonu bostońskiego noga przypomniała o sobie na 20. kilometrze. Jednak warunki pogodowe były tak makabryczne, że skutecznie odciągały moje myśli od bólu nogi.

Przebiegł pan maraton bostoński w 3 godziny 27 minut i 12 sekund.

To wynik zdecydowanie poniżej życiówki (3:05:55 - przyp. red.), ale - jak już wspomniałem - nawet o niej nie myślałem. Starałem się od początku kontrolować bieg. Po 30. kilometrze nieco zwolniłem, ale w sposób świadomy. Nie był to kryzys typu "ściana". Zrobiłem to, by w dobrym zdrowiu dobiec w przyzwoitym czasie do mety. Uważam, że wynik był przyzwoity, biorąc pod uwagę braki treningowe i fakt, że cały czas jestem w trakcie leczenia.

"Projekt Boston" realizował pan przez kilka lat. Nie każdy biegacz-amator może do niego przystąpić.
 
Doskonale wiedziałem, czym jest impreza pod tytułem Boston Marathon. Najstarszy bieg maratoński na świecie, do którego kwalifikujesz się wynikiem sportowym. W moim podejściu do sportu nie jest to bez znaczenia. To unikalny bieg na skalę światową. Zgłaszają się tu niemal wyłącznie zawodnicy z wynikami, które potwierdzają i wielką, wieloletnią pracę. Taka jest cena, jaką się płaci za udział w najważniejszym bodaj biegu maratońskim na świecie.

Marcin Herbik (nr 1258) na trasie maratonu w Dębnie w 2016 r. To tam po raz pierwszy wywalczył kwalifikację na Boston. Fot. Archiwum Marcina Herbika
Marcin Herbik (nr 1258) na trasie maratonu w Dębnie w 2016 r. To tam po raz pierwszy wywalczył kwalifikację na Boston. Fot. Archiwum Marcina Herbika

Musiał pan wypełnić minimum dwukrotnie.
 
Rzeczywiście tak było. W 2016 r. spełniłem wymogi formalne (w Dębnie Marcin Herbik uzyskał 3:14:22, a czas kwalifikacyjny dla kategorii wiekowej 40-45 lat wynosił 3:15:00 - przyp. red.), ale okazało się, że przy olbrzymiej liczbie zgłoszeń z całego świata to nie wystarczyło. Czas gwarantujący udział w 121. edycji Boston Marathon został określony na poziomie 92 s szybszym. W dniu, w którym się o tym dowiedziałem, założyłem buty i poszedłem przygotowywać się do kolejnego bicia życiówki. Ustanowiłem ją wiosną 2017 r. w Krakowie i ten wynik - 3:05:55 - dał mi już bezdyskusyjną kwalifikację do wymarzonego biegu. Początkowo planowałem w Bostonie zejść poniżej trzech godzin, jednak niespodziewanie pojawiła się wspomniana kontuzja.

NA DRUGIEJ STRONIE PRZECZYTASZ M.IN., JAKI JEST KOLEJNY CEL BIEGOWY MARCINA HERBIKA, CZY CZUJE SIĘ ROZLICZONY Z BOSTONEM I JAK JEGO PASJĘ ODBIERAJĄ W ŚRODOWISKU SIATKARSKIM
[nextpage]Łamanie "trójki" będzie więc pana kolejnym celem maratońskim?

 Chciałbym. Wynik poniżej trzech godzin w maratonie byłby pięknym zwieńczeniem moich biegowych przygód i marzeń. Jest to granica, która, jak sądzę, u wielu biegaczy amatorów, działa na wyobraźnię. Podczas przygotowań do Bostonu byłem przekonany, że jestem gotowy do łamania "trójki". Życie napisało jednak inny scenariusz. Znając swój charakter, myślę, że będę chciał do tego celu jeszcze wrócić. Zobaczę, jak mój organizm zareaguje na wznowienie treningu po odpoczynku i wyleczeniu kontuzji nogi. Do próby zejścia poniżej trzech godzin nie dojdzie jednak z pewnością tej jesieni, bo do jesiennych maratonów nie potrafię się przygotować tak, jak do wiosennych. Mam problemy z długimi tempowymi biegami w wysokich temperaturach. Źle to znoszę. Jeśli tylko mój organizm nie powie "nie", to z pewnością wiosną przyszłego roku spróbuję zaatakować te magiczne trzy godziny. Nie chciałbym tego tak zostawić. Jest bardzo blisko. Więc kiedy, jak nie teraz. A trzeba o tym myśleć jak najszybciej, bo przecież nie młodniejemy (śmiech).

Poznań, rok 2015. Ten maraton Marcin Herbik ukończył w 3:24:01. Fot. Archiwum Marcina Herbika
Poznań, rok 2015. Ten maraton Marcin Herbik ukończył w 3:24:01. Fot. Archiwum Marcina Herbika

Dwa lata temu w programie Przemysława Iwańczyka mówił pan o swoich początkach z bieganiem. Najpierw było hasło "40 km na 40 lat", później pierwszy maraton. Pewnie nie przypuszczał pan wówczas, że bieganie wciągnie pana aż tak bardzo.

Wracając ze Stanów Zjednoczonych z wypełnionej różnorodnymi atrakcjami podróży życia, w samolocie podrzuciłem żonie wątek zbliżony do tego, o co pan pyta. Powiedziałem: "Zobacz, kochanie dokąd doprowadziła nas moja decyzja sprzed kilku lat o pobiegnięciu maratonu na 40-te urodziny…". Człowiek nie przypuszcza, jak cudowne przygody mogą spotkać całe rodziny w konsekwencji na pozór błahych decyzji. Jak tu nie wierzyć w efekt motyla? (śmiech). Mówimy o fantastycznej trzytygodniowej, rodzinnej wycieczce w kompletnie nowe, urzekające miejsca. Dla nas wszystkich jest to okazja na poznanie wspaniałych ludzi i odwiedzenie nieprawdopodobnych miejsc. Cieszy mnie szczególnie, że nasza 10-letnia córka ma możliwość w tym uczestniczyć i od dziecka poznawać inne kultury. Wszystko rozpoczęło się może od fanaberii, może od mało zrozumiałej dla niektórych decyzji, która w konsekwencji doprowadziła upartego biegacza do spełnienia jego marzenia, czyli startu w najważniejszym biegu maratońskim na świecie, u boku, a raczej za plecami największych gwiazd biegania, medalistów MŚ i igrzysk olimpijskich.

Na co dzień także ma pan styczność z wielkimi gwiazdami, prowadząc mecze siatkarskie na najwyższym szczeblu w Polsce i za granicą.

Tak. Siatkówka była ze mną w różnej formie od lat urodzenia. Na obozy jeździłem już jako dziecko i co ciekawe wśród przebłysków z tamtych lat pamiętam również… bieganie na koszalińskiej bieżni z siatkarzami Skry Warszawa, której trenerem był wówczas mój ojciec. Miałem około 5-6 lat. Jako dziecko, a później nastolatek byłem raczej marnej postury i za namową mojego taty, który był zawodnikiem, trenerem i działaczem piłki siatkowej zapisałem się na kurs sędziowski. Przystąpiłem do niego jako 18-latek i tak znalazłem swoje miejsce przy siatkówce. To trwa ponad 25 lat i cały czas stanowi wymagający i niezwykle ciekawy dodatek do życia rodzinnego i zawodowego. Jest swoistą odskocznią od codzienności.

Niemal tuż po powrocie z USA poprowadził pan najważniejszy mecz sezonu. Mecz, który zadecydował o tytule mistrzowskim dla PGE Skry Bełchatów.

Dla mnie była to niespodzianka. Rzeczywiście kilka dni po powrocie zza oceanu sędziowałem wraz z koleżanką finałowy mecz o mistrzostwo Polski. Był to mecz nr 2 w Kędzierzynie-Koźlu - jak się miało okazać, ostatni mecz sezonu wygranego przez Skrę. To była dla mnie duża nobilitacja. Mecze finałowe rządzą się zupełnie innymi prawami niż mecze sezonu regularnego. Zresztą w tym roku w całej fazie play-off mecze były absolutnie szczególne. Takiego sezonu w historii PlusLigi chyba jeszcze nie było. Od fazy ćwierćfinałowej wszystkie mecze stały na niesamowitym poziomie sportowym i były wspaniałymi widowiskami. Większość z nich kończyła się wynikiem 3:2, a pozostałe także były bardzo zacięte, nie wyłączając ostatniego, pełnego ładunku emocjonalnego meczu w Kędzierzynie-Koźlu.

Fot. Karol Bartnik/MPAimages.com/NEWSPIX.PL
Fot. Karol Bartnik/MPAimages.com/NEWSPIX.PL

Gdy przyjechał pan na finał, ludzie ze środowiska siatkarskiego wiedzieli o Bostonie? Gratulowali?

Dzięki mediom społecznościowych wiele osób wie o tych wydarzeniach z naszego życia, którymi za ich pośrednictwem się dzielimy. Podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych informowaliśmy w ten sposób głównie rodzinę, ale informacje otrzymywali także przy okazji znajomi. W konsekwencji także w środowisku siatkarskim pojawiły się gratulacje udziału i wyniku uzyskanego w tych trudnych warunkach. Oczywiście moje bieganie to nie taki sam poziom sportowy jak siatkówka, z którą mam poprzez sędziowanie kontakt, ale ten pierwiastek sportu występuje tu i tu. Myślę, że to budzi wzajemny szacunek i powoduje, że w jakiś sposób czujemy się bardziej zżytą, bliższą sobie sportową rodziną. Wykonując trening, docieramy do sedna tego, jak to później przekłada się na wynik sportowy. To jest część wspólna w każdej dyscyplinie sportu, a nawet szerzej - we wszystkim, co się w życiu robi. Trzeba włożyć wysiłek, by móc później zbierać tego owoce.

Jak pana biegowa pasja odbierana jest w środowisku siatkarskim?

Mam wrażenie, że od czasu wspomnianego wywiadu Przemka Iwańczyka dla Polsat Sportu, widzę, że ten wątek sportowy ma coraz większe znaczenie w moich relacjach z ludźmi z naszego siatkarskiego środowiska. Niektórzy patrzą na to z jakimś rodzajem uznania, inni wręcz zaczynają biegać, dopytują o porady dotyczące treningu czy sprzętu. To jest sympatyczne. Wśród siatkarzy bieganie nie jest zbyt popularne. To są potężni, postawni atleci. Mimo to wśród byłych zawodników jest coraz większa grupa biegaczy i triathlonistów. Co więcej, to grono się rozrasta. Również wśród sędziów siatkarskich mamy już teraz bardzo dużą grupę biegaczy. Być może powołamy sztafetę na jeden z najbliższych biegów maratońskich, w której wystąpią sędziowie szczebla centralnego z różnych województw.

Na koniec jeszcze jedno pytanie o pobyt w USA. Kolejne tygodnie osłodziły panu niedostatki maratonu toczonego w anormalnych warunkach? Co udało się panu zobaczyć?

Zwiedziliśmy niezliczoną ilość ciekawych miejsc. Muzeów, atrakcji sportowych, kulturalnych i rozrywkowych. Z chłodnego Bostonu ruszyliśmy na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża. Najpierw tygodniowa wizyta w niewyobrażalnym Nowym Jorku, później chwila u znajomych w Atlantic City, po czym wybraliśmy się na kilkudniowy wypoczynek do Miami Beach na Florydę oraz odwiedziliśmy Disneyland pod Orlando. Im dalej na południe, tym było cieplej i przyjemniej. Tak, to ciepło było nam wszystkim potrzebne.
Ale wrócę jeszcze do maratonu w Bostonie. Ująłbym to nieco inaczej niż pan.

To znaczy?

Nie widzę niedostatków tego biegu. Generalnie cieszyłem się udziałem w maratonie mimo tych warunków, jakie postawiła nam natura. W dniu biegu byłem szczęśliwy. Jak bieg się skończył, byłem podwójnie szczęśliwy. A jak już zagrzałem się w wannie pełnej ciepłej wody, to nie było szczęśliwszego wokół mnie (śmiech). Wracać pamięcią do Bostonu będę całe życie, ale zastanawiam się i zastanawiałem się już tego dnia, jak dobiegłem z czasem 3:27, czy… ja się rozliczyłem z Bostonem do końca? Pytał mnie pan także o inne prestiżowe biegi - m.in. Nowy Jork czy Berlin - a ja się zastanawiam, czy policzyłem się już z Bostonem. Nie wiem, czy to nie jest dla mnie ważniejsze.

ZOBACZ WIDEO Polscy siatkarze pokonają 60 tysięcy kilometrów. "Będzie okazja zobaczyć kawałek świata"

Źródło artykułu: