- Ale niestety, wybrałam bardzo źle: narty bez smaru, a miałam drugą parę świetnie posmarowaną. Spanikowałam. I musiałam pracować o 50 procent mocniej niż większość dziewczyn. Jestem mocna w klasyku, ale nie aż tak. Próbując im dorównać nieziemsko się umęczyłam. Numer startowy ściągnęłam, gdy dobiegłam do miejsca, w którym stał mój trener. Zapytałam: – Czy mogę? Byłam tak padnięta, że po prostu nie wyobrażałam sobie przebiegnięcia jeszcze 7,5 km łyżwą - wyjaśniła polska biegaczka.
Justyna Kowalczyk zaznaczyła jednak, że nie tylko zły dobór nart był problemem w Soczi. - Jestem teraz zmęczona treningami, a Soczi to takie miejsce, które nie wybacza niedociągnięć. Jak coś nie zagra, wszystko się wali. Rosjanie mnie uprzedzali, ale im nie wierzyłam. Czas uwierzyć. Przykro mi. Mam nadzieję, że się z tego wygrzebiemy jak najszybciej. Fizycznie i psychicznie. Tak to jest, jak się startuje we wszystkich Pucharach Świata i niektóre bierze z rozpędu. Marit Bjoergen wraca sobie do Oslo i tam trenuje. A ja wrócę do Kasiny i co mam tam robić? Trenażer ciągnąć, krosy biegać? To już wolę pobiegać po trasie pucharowej. A jak startujesz wszędzie, to prawdopodobieństwo, że dupę obijesz ze dwa czy trzy razy, rośnie. Jak z jazdą samochodem. Jeździsz wszędzie, to i ryzyko rośnie, że auto przytrzesz. Może i dobrze. Trochę pokory się przyda - zapewniła.
Źródło: Rzeczpospolita
Adam i Justyna - przeżyć takie to czasy to zaszczyt.
?