Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Czy Polacy są rasistami?
Izu Ugonoh: Gdyby tylko dlatego, że ma pan białą skórę, czułby się lepszy ode mnie, to byłby pan rasistą.
Pytam ogólnie, o Polaków.
Dużo częściej spotkałem się w Polsce z bezpodstawną agresją, ignorancją i głupotą, w żaden sposób nie podszytą ideologią, nawet durną. Przeszkadzałem komuś, bo się wyróżniałem, a nie dlatego, że biała rasa jest najlepsza. To jak z Żydami. Ktoś ich nie lubi, bo jego tata ich nie lubi i dziadek też, a sam żadnego Żyda nawet nie widział. Nie wiem, czy Polacy są rasistami, wiem za to, że jest duża dyskryminacja.
Czarnoskórych?
W Polsce nie musisz mieć innego koloru skóry, żeby być dyskryminowanym. Wystarczy, że masz inne włosy, albo piegi. A jak już masz tyle pigmentu co ja, to na pewno znajdzie się wiele powodów, żeby ci dokuczyć i uprzykrzyć życie. Nie będę walczył, by to nazywać rasizmem, tak samo jak nie musiałem walczyć o polski paszport. Ja po prostu nigdy nie miałem innego. Proszę się zastanowić - co zmieni w moim życiu to, że ktoś mi powie, że nie mogę być Polakiem? Jestem. To jest mój kraj, tu się urodziłem, tu się wychowałem, tu studiowałem i tu mieszkam. Mogę przejść na merytoryczną rozmowę i tłumaczyć, dlaczego mam prawo uważać się za Polaka, albo mogę przejść do rękoczynów. Tylko po co?
Często pan słyszy, że nie ma pan prawa?
Wracać do Afryki kazano mi bardzo często. Pewnie teraz też można ludzi wyganiać w różne miejsca, ale dla mnie to było po prostu niezrozumiałe hasło. Nie miałem gdzie wracać, bo jestem stąd, z gdańskiej Żabianki. Mój przykład może dać trochę sił dzieciakom o innym kolorze skóry, z mieszanych rodzin, które już na początku swojej drogi w Polsce znajdą się w trudnej sytuacji. Kiedy przyjeżdżasz gdzieś jako dorosły człowiek i doświadczasz rasizmu, myślisz sobie: "Ok, tu mnie nie lubią, bo jestem czarny". Inaczej jest jednak, kiedy dorasta się w takim miejscu i w nim się buduje twoja tożsamość. Taki mały człowiek powinien naturalnie wejść w społeczeństwo. A nie wchodzi.
Jak budowała się pana tożsamość?
Przez bunt.
To znaczy?
Wierszyka o murzynku Bambo chcieli mnie uczyć już w przedszkolu i wtedy właśnie zacząłem się buntować. Nie umiałem za bardzo wytłumaczyć, dlaczego nie będę się tego uczył, ale w środku czułem, że coś było nie tak.
To co było nie tak?
Czułem frustrację. Murzynek Bambo w Afryce mieszka - a ja przecież mieszkam dwa bloki obok. Wierszyk, który w ciepły, dobry sposób miał przedstawiać czarnoskórego człowieka mówi o tym, że chłopiec boi się kąpać, bo się wybieli, a ja się kąpałem codziennie i się nie bałem, bo wiedziałem, że zostanę czarny i nic mi się nie stanie. Mówili, że śnieg widziałem w lodówce, a ja przecież bałwana ze Staszkiem dwa dni temu lepiłem.
Śmieje się pan.
Teraz się śmieję, a wtedy w małej głowie małego dzieciaka nie udało mi się tego posklejać. Czułem, że od samego początku w szkole chcą mnie oszukiwać, to nie był najlepszy start. Obudziło się we mnie "nie" i często głośno zabierało głos.
Otoczenie pana ukształtowało?
Rodzina, szkoła, ulica - wszystko razem. Mama przyjechała z Nigerii do Polski i studiowała prawo. Po polsku. Miała dwójkę dzieci, taty nie było. Uczyła się po nocach, dostawała stypendium i dzięki temu, mieszkając w akademiku, jakoś się utrzymywaliśmy. Jak pomyślę o tym wszystkim, co osiągnęła, jest dla mnie wzorem, jest moim bohaterem.
Przeszkadzałem komuś, bo się wyróżniałem, a nie dlatego, że biała rasa jest najlepsza. To jak z Żydami. Ktoś ich nie lubi, bo jego tata ich nie lubi i dziadek też, a sam żadnego Żyda nawet nie widział
A co osiągnęła?
Wychowała w Polsce piątkę dzieci, w dużej mierze sama. I żadne z nas nie skończyło na ulicy. Imigrantka przyjechała z Nigerii i odnalazła się w nowym kraju, w nowym systemie, znakomicie sobie poradziła. Z całego rodzeństwa zawsze byłem najbardziej problematyczny, ale też wyszedłem na ludzi.
Pana tata był marynarzem.
Tak, ale nie był specjalnie obecny w naszym życiu. Taki detal. Kluczowy dla tej opowieści.
Sporty walki były dla pana naturalnym wyborem?
Chciałem uwolnić się od blokady, bo wcześniej bałem się walczyć o swoje.
Jak to rozumieć?
Moja wiedza na temat tego, co się ze mną działo w dzieciństwie, jest teraz o wiele większa niż jeszcze kilka miesięcy temu. Kiedy pojawia się moment wdrożenia do społeczeństwa, czyli w przypadku dziecka pójście do przedszkola czy szkoły, wiąże się to z dużym napięciem. U mnie z kolei wiązało się to z przekonaniem, że muszę być gotowy na walkę. Taką fizyczną, bijatykę normalną. Nie siedziałem w domu, nie bałem się świata, miałem mnóstwo kolegów, bywałem na różnych gdańskich osiedlach i byłem popularnym chłopakiem, ale gdybym miał panu powiedzieć szczerze, co najbardziej pamiętam z dzieciństwa, to zaciśnięte pięści w kieszeniach.
Przydawały się?
Umiejętność bicia się była wskazana. W drodze do szkoły ciągle wszystko sobie wizualizowałem - co bym zrobił, jakby zaszło mnie pięciu. Tutaj bym się złapał tej rurki, tu się odwrócił, tu kopnął. To była moja codzienność, normalny sposób myślenia. Wiem, że to było chore, powinienem zajmować się czymś innym, rozwijać się jak normalny chłopak, ale musiałem tak funkcjonować. A wie pan, co było najgorsze?
Co?
Sądziłem, że wszyscy myślą tak, jak ja. Że każdy szykuje się na akcję.
Kiedy pan zrozumiał, że to chore?
Pamiętam, jak mając siedemnaście lat, poleciałem do Irlandii. Poszedłem do sklepu, piętnaście minut drogi. Zobaczyłem, że z naprzeciwka idzie na mnie grupa chłopaków, trzech, może czterech. Dla mnie to był od razu sygnał, że może być dym. To było oczywiste. Szedłem na nich normalnie, ale znowu te pięści w kieszeniach były gotowe. Kiedy się mijaliśmy, jeden z tych chłopaków powiedział do mnie: "Cześć stary, co słychać?".
I co było słychać?
Byłem tak zmieszany i zaskoczony, że nie potrafiłem nic odpowiedzieć i poszedłem dalej. Wtedy pomyślałem, że coś jest chyba ze mną nie tak.
Usprawiedliwiał się pan jakoś?
Tak. Bo to nie była moja wina, niczego złego nie zrobiłem. To była reakcja na to, w jakich warunkach dojrzewałem. Wtedy w Irlandii pierwszy raz pomyślałem, że nie musi tak być, że świat może wyglądać inaczej. Spojrzałem na siebie z boku i się zawstydziłem.
Co pan teraz myśli, czytając o niechęci polskiego rządu do przyjmowania imigrantów?
Pamiętam Marsz Niepodległości. Z jednej strony było na nim sporo moich kolegów, ludzi których znam, których lubię i szanuję. Było sporo normalnych Polaków, którzy wyszli na ulice manifestować swoją radość z rocznicy odzyskania niepodległości. Należy to robić, to jest dobre. W każdym kraju świętuje się przy takich okazjach. Z drugiej strony miałem jednak świadomość, że w marszu szli też ludzie, którym bym się nie spodobał tylko dlatego, że jestem czarny, że musiałbym z nimi walczyć słownie, albo doszłoby do fizycznej agresji. Dużo się zmieniło, ale widzę, jakie jest nastawienie do inności. Straszenie imigrantami ma ogromny wpływ na psychikę ludzi, a jak ludzie się boją, to wychodzą z nich najgorsze rzeczy.
[nextpage]
Może politycy powinni zrobić z pana ambasadora polskości?
Jestem ambasadorem i nikt nie musi mnie do tej roli powoływać. Reprezentuję Polskę wszędzie, gdzie się pojawię - tym co robię i jak się zachowuję. Pokazuję, że możesz dorastać gdziekolwiek, mogą spotkać cię trudności, ale możesz to wszystko zamienić w coś dobrego. Zrobić coś dla siebie i swojego otoczenia.
Czym dla pana jest polskość?
To ludzie tu mieszkający. Przez długi czas trenowałem w Stanach Zjednoczonych i kiedy ktoś mnie pytał, jak jest w Polsce, mówiłem: "Jest świetnie, jak przyjedziesz, to zobaczysz, bardzo ci się spodoba, dobrze spędzisz czas". Sam chętnie pokazałbym Gdańsk, oprowadził po pięknym Starym Mieście, nad Motławą jest mnóstwo knajpek, można dobrze zjeść. Kuchnię też mamy przecież dobrą. Zabrałbym na tańce do Sopotu i popłynął promem na Hel. Długą bym się przeszedł, a kiedyś tamtędy tylko biegałem, ale częściej omijałem szerokim łukiem - w Gdańsku było najwięcej skinheadów w Polsce, a na Długiej zawsze stali w grupkach. Kamer nie było.
Był pan w ogóle w Nigerii?
Dawno temu. To był piękny czas. Poleciałem tam, bo chciałem poszukać siebie, jeszcze lepiej poznać swoją historię, korzenie rodziny, posiedzieć z babcią i posłuchać jej opowiadań. To było ważne dla mojej głowy. Zobaczyłem, jak wygląda codzienność moich krewnych. Dużo mówię o Polsce, ale mam pragnienie głębszego poznania ojczyzny moich przodków.
Pana rodzeństwo mieszka w Polsce?
Mama wyjechała do Irlandii, kiedy było to modne. Zrobiła tu kawał dobrej roboty, ale stwierdziła, że potrzebuje zmiany. Zabrała trzy młodsze siostry, starsza została w Polsce, później wyszła za mąż i pracuje w Gdańsku. Młodsza siostra po kilku latach wróciła do Polski i wygrała czwartą edycję programu Top Model. Osuenhe mieszka teraz w Warszawie, dobrze żyje. Moja rodzina jest otwarta na nowości, sam też robiłem dużo rzeczy.
Co to znaczy dużo?
Zanim rozpocząłem studia na AWF, zdawałem na architekturę. To była i jest moja pasja. Nie dostałem się, ale byłem przekonany, że ten AWF to tak na rok, żeby coś robić, a później próbować po raz kolejny szczęścia z architekturą. Spodobało mi się jednak, poznałem fajną dziewczynę i zostałem. Grałem też w piłkę, na Żabiance był klub Champion, trenowałem w KP Sopot i rezerwach Lechii Gdańsk. W futbolu kariery jednak bym nie zrobił, ciągnęło mnie gdzie indziej. Powiedziałem mamie, że muszę pójść na zajęcia muay thai, że chcę spróbować. Wiedziałem, że jak zacznę coś, co będzie dla mnie ekscytujące, to mogę daleko zajść. Po dwóch miesiącach stoczyłem już pierwszą walkę w ringu. Lubię wracać do okresu kick-boxingu, bo to była jedna wielka pasja.
W filmach też pan grał.
W "Drogówce" Wojciecha Smarzowskiego biłem policjanta-rasistę. Taki epizod. Wcześniej, w czasie studiów, wystąpiłem w sześciu odcinkach serialu "Pełną parą". Wciągnęło mnie, poczułem, że mam lekkość w obcowaniu z kamerą. Była też mała rola w "Afonii i pszczołach". Lubiłem to i lubię, czuję, że jestem naturalny.
A boks jeszcze pan lubi? Od porażki z Dominicem Breazealem w lutym 2017 roku nie stoczył pan żadnej walki. Nadal czuje pan, że najlepsze dopiero przed panem?
Najlepsze na pewno jest przede mną, bo najgorsze jest już za mną.
Co było najgorsze?
Człowiek nie pozna swojej prawdziwej siły, jeśli nie zostanie sprawdzony w trudnych, życiowych sytuacjach. Przeszedłem tak trudne chwile, że sam siebie poznałem dużo lepiej, zdałem sobie sprawę z własnych słabości, co pozwoliło mi zmienić życie i funkcjonować w zupełnie inny sposób.
Co to znaczy, że poznał pan siebie?
Dotychczas sport był dla mnie wszystkim. Wiele mu poświęciłem, wyjechałem zagranicę i jako rodzinny facet zdecydowałem się na życie daleko od bliskich i przyjaciół. Miałem jeden cel, wszystko podporządkowałem swojej karierze. Kiedy pojawiły się poważne kontuzje, doszedłem do wniosku, że sport nie zawsze powinien być numerem jeden w życiu. Dzisiaj mam dwa treningi, coś zjem i odpocznę - fakt, czasami jestem potwornie zmęczony. Ale zmęczenie to część treningu, a to, co się dzieje obok niego, jest dużo trudniejsze. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co się wydarzy. Mam świadomość, że przede mną jest jeszcze dużo bólu - choroby, śmierć bliskich, a sport jest gdzieś obok. Zeszły rok był dla mnie okrutny i to nie dlatego, że po raz pierwszy przegrałem, ale zobaczyłem, kto jest kim w moim życiu.
I kto jest kim?
Rozstałem się z trenerem Kevinem Barrym i menedżerem Richardem Moriartym. Zrobiliśmy to, zachowując dobre relacje, jednak cieszę się, że ze sobą już nie pracujemy. Musieliśmy się rozstać, żeby utrzymać szacunek między nami. Żeby zbyt długo nie pielęgnować w sobie żalu i niezadowolenia ze współpracy. Teraz pracuję z Andrzejem Gmitrukiem i przygotowuję się do walki 25 maja na Stadionie Narodowym.
Kiedyś marzył pan o mistrzostwie świata. Zweryfikował pan już plany?
Sporo się zmieniło, dużo się dowiedziałem, zrozumiałem lepiej rynek, grę. Nabrałem doświadczenia sportowego, ale także życiowego. Marzeń nie zmieniam, ale inaczej układam swoje cele. Nie mówię wzniośle o tym, że jestem w stanie zostać mistrzem świata, nie przewiduję, że stanie się to za chwilę. Chcę wygrać najbliższą walkę, potem kolejną, nic więcej. Mam tylko wpływ na swoje przygotowanie, więc na tym się skupiam. Jeśli uda mi się utrzymać koncentrację, będą kolejne, większe szanse.
Żałuje pan, że do poprzednich walk przygotowywał się pan w Las Vegas?
Decyzja o wyjeździe do Stanów nie była trudna, mogłem jechać gdziekolwiek, bo wiedziałem, że wszędzie sobie poradzę. W Vegas żyłem jak w trwającym bez przerwy obozie treningowym. Przygotowywałem się trochę jak Mike Tyson z Cusem D’Amato, między mną a trenerem także nawiązała się specyficzna relacja - wyglądało to trochę, jak między ojcem a synem. Oczywiście wyjechałem z Polski jako dorosły facet, ale mieszkałem z Barrym w jego domu, jego żona nam gotowała. Tworzyliśmy rodzinę. Dysfunkcyjną, ale rodzinę. To nie jest coś, co da się zauważyć przez kilka dni, takie relacje budują się długimi miesiącami, mieszają się cechy charakteru, jeden dostosowuje się do drugiego. Przede mną był tam jednak Joseph Parker, to ja dołączyłem do drużyny i musiałem pójść na wiele ustępstw. Myślałem jednak wtedy tylko o tym, co mogę zyskać i była to cena, jaką godziłem się płacić.
Barry był surowym ojcem?
Tak. Jeśli miałbym iść na wojnę, wolałbym, żeby Kevin był po mojej stronie. Nie powinno się tak mówić o kimś, kogo się lubi i szanuje, ale Barry to jednak kawał skurczybyka i dokładał wszelkich starań, żeby ludzie tak o nim myśleli. Niesamowicie zorganizowany, dobry strategicznie tytan pracy i tego samego wymagał ode mnie.
Mam świadomość, że przede mną jest jeszcze dużo bólu - choroby, śmierć bliskich, a sport jest gdzieś obok. Zeszły rok był dla mnie okrutny i to nie dlatego, że po raz pierwszy przegrałem, ale zobaczyłem, kto jest kim w moim życiu.
Pan był potrzebny Parkerowi czy Parker panu?
Ja Parkerowi (to wybitny pięściarz, przegrał niedawno walkę o mistrzostwo świata z Anthonym Joshuą - przyp. red.). Oczywiście wiele na tym skorzystałem, mówi się "iron sharpens iron" - żelazo wyostrza żelazo. Samo przebywanie w tamtych warunkach, rygor treningów i oczekiwanie najlepszego wyniku sportowego, to było coś, do czego dążyłem. Pracowałem ciężko, bardzo ciężko, czasami za ciężko. Miałem przed oczami tylko cel, byłem nim zaślepiony. Dopiero teraz jestem w stanie przeanalizować swoją drogę. Wiem, że Barry zdecydował się mnie wziąć do teamu, bo wiedział, że jestem w stanie pokonać Parkera.
Nadal wierzy pan w siebie?
Całkowicie. Przegrałem walkę - wiadomo, nie cieszyłem się z tego, ale nie to było tak bolesne. Po porażce zaczęły uwidaczniać się pewne rzeczy. Okazało się, że nie mogę liczyć na ludzi, na których właśnie w tym momencie powinienem liczyć najbardziej. Największym problemem były jednak kontuzje. To był czas, kiedy myślałem, że moja kariera nabierze tempa, będę miał same wielkie walki, a machina ruszy na całego. Liczyłem, że ciężka praca, którą wykonywałem przez tyle lat, wreszcie się opłaci. Pojawiła się jednak ściana bólu i nie mogłem trenować. Wszystko zmieniło się o 180 stopni. Z atlety stałem się facetem, który ledwo funkcjonuje w normalnym życiu. Byłem osłabiony, wyczerpany. I nie mogłem wrócić do przygotowań.
[nextpage]
Mówi pan: "Byłem na dnie". Co się wtedy robi?
Whisky piję, jak jestem szczęśliwy. Tutaj wiedziałem, że w żaden sposób nie będzie to rozwiązaniem. Dla wyniku całkowicie poświęciłem życie z rodziną, nie widywałem bliskich czasami po osiem miesięcy. Jak zrobiło się ze mną źle, chciałem być z nimi, mieszkałem u starszej siostry. Ma dwójkę dzieci. Dała mi rodzinne ciepło. Spotykałem się także ze starymi znajomymi, przyjaciółmi, z którymi siedząc w Stanach nie miałem żadnego kontaktu. Wróciłem do podstaw, do Polski, musiałem na nowo zebrać siły.
Długo to trwało?
Wiele miesięcy. Mocno się zastanawiałem, co dalej. Czy będę mógł trenować i walczyć. Nie jest dobrze, jak człowiek ma dużo czasu na myślenie, a ja miałem bardzo dużo. Mam nadzieję, że już nigdy go tyle od losu nie dostanę.
Jest pan twardzielem?
Tak. Jestem wrażliwym, ale dość twardym człowiekiem. Gdybym nie wydawał się sobie tak silny, być może wcześniej szukałbym pomocy u ludzi. Wcześniej powiedziałbym: "słuchaj, chyba sobie z czymś nie radzę". Zawsze byłem wsparciem dla mamy i sióstr, w Stanach byłem wsparciem dla młodego Parkera. To wspaniały człowiek, kocham go jak brata, ale to ja byłem tam dla niego, a sam nie potrafiłem ani szukać, ani przyjmować pomocy.
Był taki moment, kiedy powiedział pan sobie „stop”?
Kiedy doszło do przeciążenia, które jest ciężkie dla każdego, a szczególnie dla wojownika. Moment bezradności, niemocy. W takim czasie odczuwa się niesamowity strach. Cholernie się bałem. Oczywiście do kiedy nie zmierzysz się z demonami i własnymi lękami, to nie jesteś w stanie zdać sobie sprawy ze swojej siły, ale ja upadłem. I nie chodzi mi o nokaut w ringu, ale o życie. Tamta przegrana była dopełnieniem. Załamało mi się wszystko.
Bolesna diagnoza.
Najtrudniejsze dopiero miało nadjeść. Trzeba było zdać sobie sprawę, że coś się skończyło, już nie funkcjonuje. Że jeśli mam iść dalej, to trzeba coś zmienić. Trudno zacząć się podnosić, odbudowywać fizycznie, ale też emocjonalnie.
Strach był obecny w pana życiu od dzieciństwa.
Każdy ma coś, czego się boi. Ogromnym wyzwaniem jest wejście do ringu, nawet na poważny sparing. Ja wygrywałem każdego ranka, wstawałem o piątej i robiłem, co do mnie należy. Traktowałem to jako część planu, który doprowadzi mnie do celu. Okazuje się jednak, że ważniejsze dla sportowca mogą być inne lęki. Że nie możemy tak mocno się w czymś zatracać.
Dzisiaj po treningu wskoczyłem do beczki z lodem, kolega to nagrał i wrzucił na Instastory z podpisem "Czarny mors". Dla mnie to super, uśmiałem się, mam duży dystans i nie jestem przewrażliwiony. Można z mojego koloru skóry żartować tak samo jak z czyjejś fryzury.
Przed czym pan uciekał?
Chyba przed życiem, codziennością. Wcześniej o tym nie myślałem. Strach ma wiele twarzy, w sporcie wydawał się dla mnie nie istnieć. Po przygotowaniach zawsze czułem pewność, że mogę w ringu przewrócić każdego i wygrać. Trudniejszy dla mnie ring był gdzie indziej. Miałem przygotowanie do walki, bo wyrosłem w takich warunkach. Mówi się, że trzeba kilka razy przegrać, żeby poczuć prawdziwy smak zwycięstwa. Lepiej mieć jednak przezwyciężać trudności krok po kroku i wyciągać z tego wnioski. Bo jak nadjedzie duże tąpnięcie, to przestajemy wierzyć we własne możliwości. Miałem do siebie trochę żalu, że wszystko tak mnie dotknęło, że zareagowałem tak emocjonalnie. Ale nie byłem w stanie już oszukiwać sam siebie.
Wrócił pan do treningów, chociaż niektórzy twierdzili, że po "Tańcu z gwiazdami" skusi pana życie celebryty.
Nic mnie nie obchodzi zdanie "niektórych". Gdybym miał podjąć decyzję o udziale jeszcze raz, nie zdecydowałbym się. Były jakieś korzyści - poznałem ludzi, poprawiłem pracę nóg, miałem lepszą koordynację i czucie ciała. Ale niepotrzebnie traciłem energię i narażałem się na stres, że robię coś innego, niż bym chciał. Nie chciałem przerwy w treningach, ale wtedy zaufałem menedżerowi, promotorowi, myślałem, że wiedzą lepiej, a ostatecznie samemu musiałem zapłacić rachunki.
Podobno wzięli pana do programu, bo liczyli na "kocie ruchy".
Nawet śmieszne. Przecież muszę umieć tańczyć, skoro jestem czarny, prawda? Ostatnio byłem ze znajomymi siostry w restauracji, może bardziej pubie. Jeden facet, który mnie nie znał, wypił sobie kilka browarków i zapytał, czy gram na jakimś instrumencie. Powiedziałem, że nie, a on się bardzo zdziwił. - "Stary, powinieneś grać na bębnach, musisz kupić sobie bębny!" - krzyczał. Popatrzyłem na niego i zasugerowałem, że skoro jest biały, to może powinien najeżdżać dalekie kraje i nawracać je na chrześcijaństwo. Przybiliśmy sobie piątki, pośmialiśmy się.
Lubi pan dowcipy o czarnoskórych?
Mogę pożartować, jeśli coś nie narusza mojej godności, a może bardziej - nie przekracza granic dobrego smaku. Dzisiaj po treningu wskoczyłem do beczki z lodem, kolega to nagrał i wrzucił na Instastory z podpisem "Czarny mors". Dla mnie to super, uśmiałem się, mam duży dystans i nie jestem przewrażliwiony. Można z mojego koloru skóry żartować tak samo jak z czyjejś fryzury.
Czuje pan wsparcie kibiców przed kolejną walką?
Wiele osób we mnie wierzy i trzyma za mnie kciuki. Pamiętam jednak, że sympatie ludzi zmieniają się bardzo szybko. Idę do "Tańca z gwiazdami" - jestem skończony. Toczę heroiczny bój z Breazealem mówią - "Izu, ostatnia nadzieja białych" na pas mistrza świata. Trzeba pracować i żyć w zgodzie z samym sobą. Ale ta "ostatnia nadzieja białych" mi się podoba. Może zrobię sobie koszulkę z takim napisem?
Czytaj więcej tekstów autora --->>>
ZOBACZ WIDEO Dziennikarze podsumowują mecz Polski z Koręą. "To rywale mają problem"
dzielnic bo to niebezpiecz Czytaj całość
... będąc na długiej i to w tym kolorze skóry ... ohooo !!! I wogóle żyjąc w Gdańsku ...!!!
Pełen szacun i podziw ... ja tam emigrantów nie lubię i nie Czytaj całość