[b]
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Czym się pan obecnie zajmuje?[/b]
Marian Kasprzyk (złoty medalista igrzysk olimpijskich w boksie): Właśnie przygotowuję różańce olimpijskie dla sportowców. Nigdzie się nie reklamowałem, ale po środowisku dość szybko rozniosła się wieść i praktycznie co chwilę dostaję prośby od kolejnych sportowców. Ostatnio 20, czy 30 różańców wysłałem zapaśnikom z Rzeszowa.
To pana sposób na akcję ewangelizacyjną?
Nie, bo za często słyszę, że mi odbiło, że próbuję namawiać ludzi na Boga. Uznałem, że to nie ma sensu, a różańce wysyłam tylko tym, którzy o to poproszą. Podobnie z rozmowami o Bogu. Jestem głęboko wierzący, więc opowiadam jedynie o tym, ile daje mi wiara w codziennym życiu. Tym, którzy się śmieją, odpowiadam, by poczekali, aż sami dostaną po dupie od życia. Dzisiaj nie wyobrażam sobie dnia bez czterokrotnego odmówienia różańca i mszy świętej.
ZOBACZ WIDEO: Oto kolejny rywal Artura Szpilki? Dyrektor KSW rzuca nazwisko
Kiedy zaszła w panu tak duża zmiana?
W 1992 roku zdiagnozowano u mnie nowotwór. Poszedłem na zwykłą wizytę lekarską, a niedługo później dowiedziałem się, że choroba jest na tyle zaawansowana, że trzeba będzie usunąć żołądek, śledzionę i przełyk. Żegnałem się z życiem, choć śmierci się nie bałem. Właśnie wtedy po latach poszedłem do spowiedzi. Zawsze uważałem się za wierzącego, ale miałem 15-letnią przerwę od kościoła. Dzisiaj uważam, że ta choroba to najlepsze, co mogło mi się zdarzyć.
To dość zaskakująca ocena.
To prawda, ale tylko dzięki temu zostałem uratowany i jako 84-latek wciąż cieszę się życiem. Po chorobie całkowicie odrzuciłem alkohol i zmieniłem swoje życie. Choć wcześniej nic nie pomagało, to dzięki modlitwie alkohol z dnia na dzień przestał mi smakować. Do dziś nie jestem w stanie przełknąć choćby kropli. Dzięki temu byłem lepiej przygotowany na kolejne trudne doświadczenia.
Ma pan na myśli chorobę żony?
Chwilę po mojej operacji na stwardnienie rozsiane zachorowała moja żona, Krysia. Choroba postępowała bardzo szybko i sprawiła, że była zdana na moją pomoc. Szybko przestała chodzić, a później nie mogła nawet mówić. Przez kilka lat zajmowałem się nią 24 godziny na dobę. To było naprawdę trudne doświadczenie, stan był tak zły, że jedzenie trzeba było mielić, by zdołała je przełknąć. Myślę, że bez silnej wiary nie poradziłbym sobie z tym wszystkim.
W czasach kariery bokserskiej nie był pan jednak święty, a przez udział w bójce mógł pan zakończyć karierę.
Proszę mi uwierzyć, że ja na ulicy biłem się tylko trzy razy w życiu. Pech chciał, że dwa razy lądowałem za to za kratkami. Miałem pecha, bo jestem niski, a przez to ludzie nie czuli przede mną respektu. Czasami kończyło się to dla nich nieprzyjemnymi niespodziankami.
Za bójkę po igrzyskach w Rzymie blisko rok spędził pan w więzieniu. Początkowo zdyskwalifikowano pana także dożywotnio w reprezentacji Polski.
Podczas imprezy zaczepiło mnie trzech gości i koniecznie chcieli się bić. Powaliłem ich wszystkich, a dopiero następnego dnia okazało się, że to byli funkcjonariusze milicji po cywilnemu. Większość towarzystwa w więzieniu nie szukała problemów, ale w celi był także jeden kapuś, który przez cały czas szukał zaczepki. Wiedziałem, że nie mogę dać się sprowokować, bo to wydłuży mi wyrok. Dopiero po kilku miesiącach do współwięźniów dotarła wiadomość, że jestem brązowym medalistą olimpijskim z Rzymu.
Nie chwalił się pan po osadzeniu swoimi osiągnięciami?
Postanowiłem, że nie chcę się wyróżniać, a takie informacje mogły prowokować współwięźniów. Ostatecznie informacja jednak mi pomogła, bo do końca wyroku miałem spokój. W więzieniu codziennie zajmowałem się wydawaniem posiłków, więc miałem co robić.
Wcześniej miał pan podobną sytuację, ale wtedy sprawa rozeszła się po kościach.
To była próba wyłudzenia pieniędzy. Człowiek najpierw mnie sprowokował, a potem chciał pieniędzy. Byłem mu nawet gotowy zapłacić, byle mieć już spokój. On jednak ciągle podwyższał stawkę. Wycofałem się i 18 dni spędziłem w areszcie. Później jeszcze kilkukrotnie miałem wrażenie, że ludzie myślą, że zaczepienie mnie to dobry sposób na zarobek. Więcej się już jednak nie dałem.
Do sportu nie miałby pan szans wrócić, gdyby nie decyzja legendarnego trenera Feliksa Stamma. Trudno było go przekonać do dania panu drugiej szansy?
Pan trener był bardzo surowy i stanowczy, ale miał tę zaletę, że swoich podopiecznych traktował po ojcowsku. W naszej grupie nie było chyba nikogo, kto choćby raz nie usłyszał "pakuj się i jedź do domu". To był jego sposób na utrzymanie dyscypliny. Trochę się nie dziwię, bo na zgrupowaniach było nas zwykle 40-50, a trochę głupich pomysłów chodziło nam po głowie.
Mógł pan liczyć na gwiazdorskie traktowanie?
Nic takiego nie było i nawet po medalach trener nie dawał odczuć, że kogoś faworyzuje. To była chyba jego największa zaleta. Pamiętam, jak kiedyś do domu został odesłany Zbigniew Pietrzykowski. Po przyjeździe na zgrupowanie trener dał mu zjeść obiad, a później zaprosił na rozmowę. Nie spodobało mu się, że Zbyszek się spóźnił i oznajmił mu, że nie ma sensu, by się rozpakowywał, bo właśnie wraca do domu. Taki właśnie był Feliks Stamm.
Jak potraktował pana po wyjściu z więzienia?
Po prostu dał mi szansę powrotu do normalnych treningów, a potem sam zabiegał o zdjęcie mojej dyskwalifikacji. Na końcu to właśnie on zdecydował, że pojadę na igrzyska kosztem Leszka Drogosza. Ogólnie w przedolimpijskiej rywalizacji miałem szczęście, bo cztery lata wcześniej Stamm zabrał mnie do Rzymu, a w Polsce zostawił Jurka Kuleja. Zaufanie od trenera się opłaciło, bo w Rzymie zdobyłem brąz, a w Tokio wygrałem, choć w finale walczyłem ze złamanym kciukiem.
Pamięta pan swój najgorszy moment w karierze?
Przegrana walka podczas igrzysk w Meksyku w 1968 r. Byłem wtedy w życiowej formie i czułem się bardzo pewnie. Okazało się, że nawet za pewnie. Trafiłem na Amerykanina, którego w normalnych warunkach pokonałbym bez żadnych problemów. Walka mi jednak nie wyszła i zakończyłem udział w igrzyskach na pierwszej rundzie. To był dla mnie dramat.
Choć na tym skończyła się pana międzynarodowa kariera, to potem jeszcze przez blisko 10 lat boksował pan w polskiej lidze.
Robiłem to tylko dlatego, że zostałem zmuszony przez klub do kontynuowania kariery. Trenowałem i biłem się w ringu, ale nie miałem już takiej pasji do sportu. Nie miałem już żadnych ambicji i tak naprawdę nie chciałem już tego robić. Grożono mi jednak odebraniem mieszkania.
To prawda, że na początku kariery stawką za pana transfer były garnitury?
Karierę zaczynałem w Ziębicach, gdzie treningi bokserskie łączyłem z graniem w piłkę nożną. Codziennie miałem dwa treningi, bo nie potrafiłem się zdecydować na jedną dyscyplinę. Tak wyglądało moje życie przez kilka ładnych lat. Zresztą muszę powiedzieć, że zapowiadałem się na całkiem dobrego piłkarza. Byłem szybki, zwinny i miałem mocne uderzenie.
Co sprawiło, że postawił pan na boks?
Mój talent dostrzegły władze klubu z Bielska-Białej. Zostałem zaproszony na sparing z niemiecką drużyną i pokonałem znanego pięściarza z tego kraju. Działacze z Ziębic zgodzili się na transfer pod warunkiem dostarczenia im białych garniturów. Transakcja doszła do skutku, a najbardziej poszkodowany był krawiec, bo choć uszył garnitury, to pieniędzy za swoją pracę nigdy nie otrzymał.
W polskim boksie widział pan praktycznie wszystko. Kto pana zdaniem jest najlepszym bokserem w historii?
Wybierałbym pomiędzy Zygmuntem Chychłą a Zbigniewem Pietrzykowskim. Nigdy wcześniej, ani później nie widziałem tak znakomitych pięściarzy. W dzisiejszym boksie jest za mało myślenia, czasem coś oglądam, ale nie emocjonuje się tym. Jeśli miałbym wyróżnić bokserów z późniejszego okresu, to postawiłbym na Dariusza Michalczewskiego i Andrzeja Gołotę. Obecnie nie widzę nikogo z wielkim potencjałem.
Rozmawiał Mateusz Puka, WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Messi zaczyna nową misję. "Wyprzeda wszystkie miejsca"
Legenda wprost o Świątek