Tekst w ramach serii "Trenerzy Mistrzów". Tylko na WP SportoweFakty
Fiodor Łapin to najbardziej utytułowany trener boksu w Polsce. Od 2003 roku przygotował do walk o mistrzostwo świata Krzysztofa Włodarczyka, Krzysztofa Głowackiego, Rafała Jackiewicza, Kamila Szeremeta, Łukasza Janika czy Alberta Sosnowskiego. Trenował także Artura Szpilkę, Dawida Kosteckiego, Macieja Zegana, czy Andrzeja Wawrzyka.
***
Przyznam, że długo o tym myślałem, jak podejść do tych "wygłupów" Szpilki. Nie byłem zadowolony, gdy wchodził do ringu w przebraniu więźnia. Przeszkadzało to w koncentracji przed walkami. Ostatecznie uznałem, że poza wyrażeniem swojej opinii nie mogę aż tak mocno ingerować. W końcu to jego życie i jego kariera.
Ale współpraca z nim układała się dobrze, choć zakończenie było kiepskie. Na przykład o tym, że planuje wyjechać do USA, dowiedziałem się od osób trzecich. Byłem zawiedziony. Wcześniej wszystkie nieporozumienia wyjaśnialiśmy w cztery oczy.
Kiedyś zaufanie między trenerem a zawodnikiem było praktycznie bezgraniczne. Później to się pozmieniało.
Jeśli chodzi o rozstanie z Krzysztofem Włodarczykiem, to akurat on w czasie pandemii po prostu przestał przychodzić na treningi. Nie mogłem tego zaakceptować.
Z Krzyśkiem nigdy niczego nie można było być pewnym, nie chodzi tylko o plan taktyczny, ale także zachowanie poza salą treningową. Niekiedy wydawało mi się, że Krzysiek dojrzał, ale chwilę później znów coś się działo. Dopiero po wszystkim dowiadywałem się o wielu sprawach.
Tak już się ułożyło, że najpoważniejsze ciosy otrzymałem w życiu od osób, którym bardzo ufałem. Każda taka sytuacja mocno mnie zmieniała. Z perspektywy czasu wiem, że to są złe strony pracy trenera. Zaakceptowałem to.
Zawsze oczekiwałem lojalności i szczerości, bo uważałem, że sam to dawałem. Nigdy nie wymyślałem zawodnikom jakichś dziwacznych kar, nie obrażałem ich i nie poniżałem.
Nigdy nie wahałem się jednak przed wyrzuceniem zawodnika z treningu. Proszeni o opuszczenie sali byli nawet mistrzowie świata. Kiedy zawodnicy z treningu próbowali zrobić zabawę, trzeba było poświęcić jednego z nich, by przywrócić normalną pracę. To zawsze działało. Przy tylu różnych charakterach w jednym miejscu nie mogłem pozwolić, by jedna osoba przeszkadzała pozostałym. Kluczowe było wykonanie planu treningowego. Oczywiście, później to przegadywaliśmy.
Trudne też jest, ale konieczne, powiedzenie zawodnikowi, że się nie widzi dla nich przyszłości na wysokim poziomie w boksie. Moim zdaniem zawsze lepiej jest skończyć odrobinę za wcześnie niż za późno. Tak było choćby z Krzysztofem Bieniasem, Tomaszem Boninem i Rafałem Jackiewiczem po walce o tytuł mistrza Europy w Rzymie w 2013 roku. Bienias i Bonin posłuchali mnie, a Rafał poszedł swoją drogą.
Na sali prawdziwy gwiazdozbiór polskiego boksu
W 2003 roku współpracowałem z kadrą olimpijską i pracowałem w klubie Imeks Jastrzębie. To właśnie wtedy Andrzej Wasilewski zaproponował mi pracę w zawodowej grupie bokserskiej. Pierwszy telefon z taką propozycję otrzymałem od Zbyszka Raubo, dopiero potem skontaktował się ze mną Wasilewski.
Chciałem mieć wielkie cele. Naszym wspólnym marzeniem było mistrzostwo świata. Jednym z warunków była absolutna nietolerancja dopingu.
Jak na tamte czasy nasz pomysł przypominał bokserski Mount Everest. Dla Polaków w boksie zawodowym sukcesem było miejsce w czołowej dziesiątce na świecie. Pamiętam jak świętowaliśmy wejście Włodarczyka do czołowej dziesiątki w rankingu. O walkach o pas mistrzowski tylko marzyliśmy. Byliśmy wizjonerami. Oczywiście mówimy o zawodnikach trenujących w Polsce.
Grupa szybko się rozrastała, by kilka lat później podczas zajęć regularnie było 15 zawodników, którzy poważnie myśleli o walkach o mistrzostwo świata. Wtedy więcej niż połowa z nich była już w pierwszej dziesiątce rankingów.
Ramię w ramię na początku trenowali Krzysztof Włodarczyk, Maciej Zegan, Dawid Kostecki, Tomasz Bonin. Bienias, Bielski. A potem doszli jeszcze Rafał Jackiewicz, Paweł Kołodziej, Krzysztof Głowacki, Albert Sosnowski, Grzegorz Proksa, Łukasz Janik, Andrzej Wawrzyk i inni.
Wiedziałem wszystko, co dzieje się w ich domach
Praca trenera to problemy nie tylko na sali treningowej, ale także poza nią oraz ciągłe szukanie pomysłu na ich rozwiązanie. Wszystko może bowiem decydować o wyniku. Przy tak dużej grupie trzeba być sprawiedliwym i uczciwym. Każdy zawodnik musi się czuć ważnym.
Trener musi wiedzieć, co dzieje się w domu zawodnika, czy ma czymś zajętą głowę, co go trapi, nie pozwala dobrze się wyspać i dać z siebie wszystko na treningu. Często rozwiązanie takich problemów dawało więcej satysfakcji niż wygrana walka.
Mówimy o czasach, gdy wielu rzeczy dopiero się uczyliśmy. Musieliśmy przyzwyczaić zawodników do dyscypliny, prawidłowego wypoczynku, ustalaliśmy im diety, zatrudniliśmy psychologa. Obok mnie byli specjaliści: Paweł Skrzecz, Jan Sobieraj, Łukasz Malinowski, Paweł Gasser.
Rosjanin trafił do Polski przez Ukrainę
Na swój pierwszy trening poszedłem jako dziesięciolatek i od tego czasu zakochałem się w boksie. Mieszkałem wtedy w Archangielsku, w północnej części Rosji nad Morzem Białym. Wiem, czym są białe noce i minus 30 stopni. Doświadczałem tego przez 17 lat. Tam wciąż mieszkają brat i siostra, a jeszcze do niedawna co dwa lata regularnie starałem się ich odwiedzać. Zmieniło się to po wybuchu wojny w Ukrainie.
Od lutego 2022 roku jestem w trudnym położeniu. Urodziłem się w Rosji, w Ukrainie mam mnóstwo przyjaciół, a od 33 lat mieszkam w Polsce. Ukraina jest mi bliska, bo tam, we Lwowie studiowałem na Akademii Wychowania Fizycznego. Szło mi na tyle dobrze, że planowałem robić doktorat. Ostatecznie jednak powstrzymały mnie przepisy, które zabraniały natychmiastowe podjęcie studiów doktoranckich. Uznałem więc, że lepiej będzie pojechać na rok do Jaworzna i tam kontynuować karierę bokserską. Plan był jednak taki, by wrócić do Lwowa. Podjąłem jednak decyzję, by ostatecznie zostać w Polsce.
Refleks boksera uratował mi rękę
Zostałem przyjęty w Victorii Jaworzno znakomicie. Spotkałem się z ogromną życzliwością. Polacy szybko potraktowali mnie jak swojego.
W klubie miałem zapewnione dobre warunki do treningów, solidną pensję w kopalni bez obowiązku pracy, a w drużynie sporo przyjaciół. Sielanka nie trwała długo. Po roku zaczęły się kiepskie czasy dla górnictwa. Chwilę później usłyszeliśmy, że będziemy zjeżdżać na dół.
Nie było wyboru. Zaczęło się wstawanie o piątej nad ranem i zjazd kilkaset metrów w głąb ziemi. Winda mknie z prędkością 4-6 metrów na sekundę, więc na dole jest się po minucie. Na powierzchnię wracaliśmy zazwyczaj około 14. Później był czas na powrót do domu, obiad, a my znów widzieliśmy się około godziny 17 na treningu. Każdy na kopalni wiedział, że jesteśmy pięściarzami i wielu nam pomagało. Zdarzało się, że kończyliśmy zmianę nieco wcześniej.
Ale nikt mi nie wmówi, że kopalnia to piękne miejsce. W ciemnych korytarzach nie ma żadnego romantyzmu. Powietrze jest ciężkie, wypadki to niemal codzienność. Przez trzy lata widziałem różne wypadki. Mało zresztą brakowało, a sam bym ucierpiał. Uratował mnie być może… refleks boksera. Stałem pomiędzy wagonikami, a jeden z nich niespodziewanie ruszył. Zdążyłem cofnąć rękę, "przygoda" zakończyła się niemal całkowitym oberwaniem skóry z jednego palca.
Po zdobyciu dwóch tytułów drużynowego mistrza Polski, łączenie pracy górnika z karierą bokserską skończyły kontuzje. Zawsze powtarzam, że po prostu okazałem się lepszym trenerem niż bokserem.
Po trzech latach zostałem trenerem młodszych grup bokserskich. Miałem też epizod jako nauczyciel wychowania fizycznego w technikum i liceum. W pracy nauczyciela przeszkadzały mi ścisłe ramy, które nie pozwalały na realizację własnego planu. Wkrótce otrzymałem jednak propozycję współpracy z kadrą olimpijską.
Na szczęście odnalazłem się w szkoleniu zawodników. Kocham to, co robię. Dziś wróciłem do pracy w boksie olimpijskim. Pracuję przy projekcie Polsat Boxing Promotions, jestem koordynatorem męskich grup w Polskim Związku Bokserskim. Odpowiada mi to nawet bardziej niż przygotowywanie boksera do walki raz na pół roku. Jestem zadowolony z tego, gdzie teraz jestem.
Fiodor Łapin dla WP SportoweFakty