Cedric McMillan zachorował na koronawirusa w 2020 roku, gdy był dopiero początek pandemii. Śmiertelnie niebezpieczny wirus okazał się dla niego dość łaskawy. Amerykanin nie miał poważnych objawów i po izolacji mógł wrócić na siłownię.
44-latek przygotowywał się do kolejnych startów i nagle zniknął. Po kilku miesiącach dały o sobie znać skutki uboczne zakażenia. Cedric zaczął mieć bardzo poważne problemy z oddychaniem. W pewnym momencie sytuacja zrobiła się na tyle groźna, że sportowiec trafił do szpitala.
- Byłem prawie martwy - wspomina McMillan.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Hardkorowy Koksu poszedł na siłkę. "Jest pompa, jest moc!"
Lekarze zdiagnozowali u niego mocne zapalenie płuc. Zaczęło się od lekkiej zadyszki, która z każdym miesiącem się pogłębiała. Co ciekawe, Cedric w szpitalu pewnego dnia poczuł się na tyle dobrze, że chciał wrócić do domu. Specjaliści jednak się nie zgodzili, dzięki czemu uratowali mu życie.
Stan zdrowia kulturysty z dnia na dzień się pogorszył. Podłączono go pod respirator. Lekarze nawet poinformowali bliskich, że muszą liczyć się z tym, że McMillan umrze. Na szczęście udało się go uratować.
Cedric McMillan ostatecznie wrócił do ukochanego sportu. Nawet ma na koncie pierwsze starty. Walki o życie jednak nigdy nie zapomni. Dlatego ostatnio głośno mówi o tym, co go spotkało. W ten sposób chce udowodnić ludziom, że koronawirus jest śmiertelnie groźny.
Wygląda jak młody Arnold. "Portugalski Gigant" robi furorę >>
Osiem miesięcy temu przeszedł operację onkologiczną. Dziś "goni" za najlepszą sylwetką >>