Polska musiała czekać do 2006 roku, aby doczekać się przedstawiciela w Formule 1. Jednak znacznie wcześniej, bo krótko po zakończeniu II wojny światowej, swoją historię na arenie międzynarodowej zaczął pisać Longin Bielak. Nestor polskiego motorsportu rywalizował w rajdach i wyścigach. Wykorzystywał do tego samochody własnej konstrukcji.
W latach 60. rywalizował w Formule 3. Stawał na podium obok takich kierowców jak Jochen Rindt czy Jackie Stewart, którzy później zostawali mistrzem świata Formuły 1. Uwarunkowania PRL sprawiły, że Longin Bielak nie mógł myśleć o robieniu takiej kariery, jaką po latach pochwalić może się chociażby Robert Kubica.
Longin Bielak dziewięciokrotnie wystartował w Rajdzie Monte Carlo, rywalizował też w Rajdzie Akropolis w Grecji. Łącznie ma na swoim koncie 21 tytułów mistrza i wicemistrza kraju. Pojawił się też na trasach Rajdu Polski, dla którego w 1968 roku... zrezygnował z wakacji w Bułgarii. Wszystko po to, by nakręcić dla WFDiF film "Rajd Polski".
ZOBACZ WIDEO: Robert Kubica zaprasza na ORLEN 80. Rajd Polski. To będzie sportowe święto
Zbliżając się do 98. urodzin Longin Bielak szykuje się do "Wielkiej Wyprawy Maluchów". Przed rokiem przejechał trasę z Bielska-Białej do Monte Carlo, aby zebrać pieniądze na dzieci poszkodowane w wypadkach drogowych. Tym razem zasiądzie na fotelu pasażera w fiacie 126p, by dojechać pod Monte Cassino. Kierowcą "fiacika" będzie jego przyjaciel i kolejna z legend polskiego motorsportu - Sobiesław Zasada.
Łukasz Kuczera, WP SportoweFakty: Przed rokiem wybrał się pan "maluchem" do Monte Carlo, teraz Monte Cassino. To wszystko w wieku 98 lat. Skąd pan czerpie siły?
Longin Bielak, wielokrotny mistrz Polski, były kierowca F3, uczestnik Rajdu Monte Carlo: Jaka jest moja recepta na czerpanie sił w takim wieku? Chyba przypadek. Pan Bóg o mnie zapomniał. To jest nieprawdopodobne. Nigdy nie liczyłem, że będę żył tyle lat. Wszyscy moi przyjaciele, rodzina poumierali. Chyba zahartował mnie pobyt na Syberii. Jako dziecko byłem wywieziony przez Rosjan. Głód, ciężka praca, później wojsko.
Wróciłem do Polski, w co wierzyłem od samego początku. Byłem zmotoryzowanym zwiadowcą na froncie podczas wojny, stąd mój związek ze sportem później. To zahartowanie powoduje, że mając 98 lat, jeszcze się jakoś trzymam.
Skąd w ogóle pomysł, by dołączyć do "Wielkiej Wyprawy Maluchów"?
Po zakończeniu kariery sportowej jeździłem z Sobiesławem Zasadą do fabryki w Tychach z okazji 50-lecia produkcji "Malucha". Tak to się zaczęło. Pojechaliśmy też fiatem 126p do zakładów we Włoszech. W zeszłym roku Sobiesław zadzwonił i stwierdził krótko: "przygotuj się, jedziemy do Monte Carlo". No to przygotowałem się.
Nie ma pan obaw przed tegoroczną wyprawą pod Monte Cassino?
Temat wyprawy pod Monte Cassino pojawił się naturalnie. Mamy zdobyć 1 mln euro dla dzieci, ale też uczcić śmierć ok. tysiąca Polaków. To jest motywujące. Jeździmy sobie razem z Sobiesławem na takie wyprawy, ale trochę mu współczuję. W tych trasach on jest skazany sam na prowadzenie pojazdu przez cały czas. Nie możemy się zamienić za kierownicą, bo ja nie dowidzę.
Zachorowałem, mam tzw. żółtą plamkę na oku. To nieuleczalna choroba. Nikt nie wynalazł na to lekarstwa. Nie powstrzymuje mnie to jednak od wyprawy, bo cel jest naprawdę szlachetny.
Czy podczas jazdy do Monte Carlo były jakieś momenty zwątpienia?
Nie było. Wyjeżdżamy razem i wracamy razem. Tak samo będzie w tym roku. Wystartujemy, dojedziemy i wrócimy wspólnie. Nie ma mowy o jakimś podziale, drodze na skróty. Działamy w duecie z Sobiesławem.
Miał pan niesamowitą karierę. Patrzy pan z dumą na to, co udało się osiągnąć, biorąc pod uwagę, że Polska w okresie PRL nie dawała tylu możliwości?
Mój ojciec nie żyje, bo Rosjanie po wkroczeniu do kraju zamordowali go. Mam swój niezależny system wartości. Patrzę na to wszystko, co osiągnąłem z innej perspektywy i nie analizuję aż tak mojej kariery. Nawet nie wiem, gdzie znajduje się grób ojca. Liczę na to, że w niebie się gdzieś spotkamy z rodziną i przyjaciółmi.
A jak pan trafił do motorsportu?
Jakoś ocalałem będąc w wojsku i walcząc na froncie. Zakończenie wojny spędziłem w Poznaniu, później los rzucił mnie do Warszawy. Tam spotkałem człowieka, który znał Rosję. Był komunistą z przekonania, pan pułkownik Pszczółkowski. Jeśli tak można mówić, to był uczciwym komunistą. Nic nie miał dla siebie, tylko wszystko było dla ojczyzny.
Na swój sposób to przejąłem po nim. Nie byłem członkiem żadnej partii. Nie należałem do dobrych, ani do złych. Byłem poza polityką, bo nie było mi to potrzebne. Ten człowiek nauczył mnie kochać Polskę. To też zasługa mojego ojca, który był legionistą Piłsudskiego i wspólnie z nim dotarł do Kijowa. Miał wtedy 20 lat i też poświęcił życie dla Polski.
Jestem mechanikiem z zawodu. Sam nauczyłem się grzebać przy samochodach. W tamtych czasach one się psuły bez końca. Właściwie życie zmuszało, aby umieć coś przy nich zrobić samemu. Trzeba było być sprytnym, trzeba było kombinować, bo brakowało nam części. Jeśli ktoś miał samochód, to było wydarzenie.
To były też inne czasy. Nie było mowy o tak profesjonalnych karierach jak obecnie.
Oczywiście. Byłem zatrudniony jako kierowca w spółdzielni. W pierwszym rajdzie wystartowałem nawet "służbowym" pojazdem. Od tego się zaczęło. Miałem syrenę, za kierownicą której pojawiłem się w Monte Carlo. Potem był fiat 126p, więc to jest dobra klamra w związku z "Wielką Wyprawą Maluchów".
Dziś nie do pomyślenia jest, aby kierowca sam budował bolid.
Za moich czasów to była normalna rzecz. Każdy z nas wolałby kupić sobie samochód, ale nie było takiej możliwości. Radziliśmy sobie, jak tylko mogliśmy. Mieliśmy własne konstrukcje. Moja powstała na bazie fiata 1100. Była opracowana na podstawie regulaminu PZM. Tym samochodem rywalizowałem w F3, chociażby na Sachsenringu w Niemczech. Tam spotkałem m.in. późniejszego mistrza F1, Jackiego Stewarta.
Rozmawiał Łukasz Kuczera, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj także:
- Verstappen zrobi sobie przerwę od F1? Zaskakujący pomysł
- To koniec! Kierowca F1 się doigrał, jest oświadczenie zespołu