Przez wiele lat Ayrton Senna pozostawał ostatnią śmiertelną ofiarą w Formule 1. Ciągłe udoskonalanie systemów bezpieczeństwa oraz brak tragicznych zdarzeń sprawiły, że część osób uwierzyła, iż ryzyko zostało całkowicie wyeliminowane. Jednak wypadek Julesa Bianchiego przypomniał, że to nie jest prawda.
Tragiczny weekend na torze Imola w 1994 roku pozostawił trwały ślad w historii F1. Doszło wtedy do trzech fatalnych wypadków, w których życie straciło dwóch kierowców – Roland Ratzenberger i Ayrton Senna. Zwłaszcza śmierć tego ostatniego, uważanego przez niektórych za najlepszego w historii F1, wstrząsnęła całym środowiskiem.Stało się jasne, że konieczne są zmiany w kwestii bezpieczeństwa oraz większe uwzględnienie opinii samych zawodników.
Na przestrzeni lat Formuła 1 nieustannie podnosiła standardy bezpieczeństwa. Zmianom podlegały zarówno konstrukcje bolidów, jak i infrastruktura oraz procedury organizacyjne. Nowe pokolenia kierowców dorastały w przekonaniu, że choć Formuła 1 niesie za sobą ryzyko, to od wielu lat nie miało miejsca żadne śmiertelne zdarzenie.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: był krok od śmierci. A teraz takie informacje
Aż nadeszło Grand Prix Japonii w 2014 roku, rozgrywane w bardzo trudnych warunkach. Jules Bianchi uderzył w dźwig, który usuwał z pobocza uszkodzony bolid Adriana Sutila. W wyniku tego wypadku doznał poważnych urazów mózgu i zapadł w śpiączkę. Zmarł kilka miesięcy później w klinice w Nicei, jednak jego bliscy nie mają wątpliwości, że Jules faktycznie odszedł 5 października 2014 roku. Pytanie, czy tej tragedii można było uniknąć?
Zadecydował "błąd ludzki"
Śledztwo przeprowadzone przez FIA po wypadku Bianchiego wskazało, że przyczyną tragedii był "błąd ludzki". Eksperci stwierdzili, że nie da się jednoznacznie określić jednego czynnika, który w największym stopniu przyczynił się do śmierci młodego, zaledwie 25-letniego kierowcy.
Aby lepiej zrozumieć sytuację, należy przypomnieć, że Grand Prix Japonii w 2014 roku odbywało się podczas tajfunu. Część toru Suzuka była niemal sucha, podczas gdy inne odcinki przypominały rwące strumienie. Adrian Sutil wpadł na kałużę wody, stracił kontrolę nad samochodem i wypadł z toru. Nie odniósł żadnych obrażeń, ale nie mógł kontynuować wyścigu.
W takich przypadkach standardową procedurą jest użycie dźwigu lub ciągnika do usunięcia uszkodzonego pojazdu z toru. Na zakręcie pojawili się również funkcjonariusze odpowiedzialni za usunięcie z toru fragmentów rozbitego samochodu Saubera.
Aby ostrzec innych kierowców i chronić funkcyjnych, sędziowie wywiesili podwójne żółte flagi. Oznacza to, że doszło do niebezpiecznego zdarzenia i kierowcy powinni zwolnić, a w razie potrzeby być gotowi do zatrzymania pojazdu. Wyprzedzanie w tej sytuacji było zabronione.
Bianchi zbliżał się do miejsca wypadku na kolejnym okrążeniu, jednak z niewyjaśnionych do końca przyczyn nie zwolnił wystarczająco. Stracił kontrolę nad samochodem w podobny sposób jak Sutil, co sprawiło, że wypadnięcie z toru stało się nieuniknione. Pozostawała tylko kwestia, jak mocno i w co uderzy bolid zespołu Marussia.
Próbował ominąć dźwig
Od momentu wypadnięcia z toru Bianchi miał dwie sekundy. W tym czasie próbował wszystkiego, aby uniknąć uderzenia w dźwig znajdujący się na poboczu. Nacisnął hamulec, co jednak zablokowało przednie koła, uniemożliwiając manewrowanie bolidem.
Jednocześnie Francuz wcisnął pedał gazu, co w tej sytuacji powinno automatycznie wyłączyć silnik w jego bolidzie, dzięki systemowi FailSafe, który był standardem w F1 w sezonie 2014. FailSafe miał odcinać napęd w momencie, gdy kierowca jednocześnie naciskał pedał hamulca i gazu.
Śledztwo FIA wykazało jednak, że w bolidzie Marussia istniał dodatkowy podsystem odpowiedzialny za zarządzanie momentem obrotowym, który okazał się niekompatybilny z systemem FailSafe. W rezultacie silnik się nie wyłączył. Chociaż eksperci zauważyli, że usterka ta miała wpływ na tragedię, niemożliwe było dokładne oszacowanie, jak bardzo siła uderzenia zmniejszyłaby się, gdyby system zadziałał prawidłowo.
Śledczy wskazali również, że sam Bianchi mógł być rozproszony. Wypadnięcie z toru, nagłe hamowanie i blokada kół sprawiły, że być może kierowca nie zdążył świadomie pomyśleć o ominięciu dźwigu.
Siła uderzenia była ogromna, a przód i bok bolidu uległy poważnemu zniszczeniu. "Kask Bianchiego uderzył w opadającą część dźwigu. Siła uderzenia i jego skośna natura spowodowały gwałtowne zahamowanie głowy i skośne przyspieszenie, co doprowadziło do poważnych obrażeń" – stwierdzili eksperci w swoim raporcie.
Nic by nie pomogło
Śmierć Bianchiego była przypomnieniem, że ryzyko w F1 nigdy nie zniknęło całkowicie. Po jego śmierci rozpoczęła się dyskusja na temat wprowadzenia zamkniętych kokpitów, co miałoby poprawić bezpieczeństwo. Jednak takie rozwiązanie byłoby sprzeczne z tradycją F1, której wyróżnikiem jest otwarta przestrzeń dla kierowcy.
"Zmniejszenie obrażeń, jakich doznał Bianchi, nie byłoby możliwe przez zamknięcie kokpitu" – napisano w raporcie. Eksperci wskazali na ogromne siły i prędkości związane z incydentem. Bolid ważący 700 kilogramów uderzył w 6,5-tonowy dźwig przy prędkości 126 km/h.
"Struktura zderzeniowa bolidu F1 nie jest w stanie pochłonąć energii tak potężnego uderzenia bez zniszczenia monokoku lub wywołania śmiertelnych przeciążeń" – dodali specjaliści.
System Halo, wprowadzony kilka lat po śmierci Bianchiego, uratował już kilku kierowców, ale w jego przypadku nie byłby w stanie zapobiec tragedii.
Jules Bianchi, mając zaledwie 25 lat, był członkiem akademii talentów Ferrari. Miał zdobywać doświadczenie w zespole Marussia i doskonalić swoje umiejętności. Jego obiecująca kariera została brutalnie przerwana podczas wyścigu na torze Suzuka. Charles Leclerc, dla którego Bianchi był ojcem chrzestnym i mentorem, kontynuuje jego dzieło w Ferrari. Pierwsze zwycięstwo w F1, które odniósł w 2019 roku, zadedykował właśnie Bianchiemu.