Wallis i Sue Huntowie poznali się na randce w ciemno w czasie drugiej wojny światowej. Mężczyzna uczęszczał wówczas do Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst i towarzyszył kobiecie w wyjściu na balet w Londynie. Ich relacja nabrała szybkiego tempa, a po czterech miesiącach znajomości, w kwietniu 1943 roku, para wzięła ślub. Konflikt zbrojny sprawił jednak, że przez długi czas małżonkowie musieli żyć z dala od siebie. Sue dołączyła do pomocniczej kobiecej formacji Królewskiej Marynarki Wojennej pod nazwą Wrens i pracowała jako mechanik od radiostacji lotniczej. Wallis służył natomiast w 11. Pułku Huzarów Pancernych. Niewiele brakowało, a porucznik Hunt w sierpniu 1944 roku zginąłby na północy Francji, gdy niemiecki pocisk trafił w dowodzony przez niego samochód pancerny. Pojazd został całkowicie zniszczony, a dwóch pozostałych członków załogi poniosło śmierć na miejscu. Wallis na szczęście przeżył, doznając poważnych ran i tracąc część ręki. Kiedy wojna dobiegła końca, mężczyzna nadal był w domu jedynie gościem. Podjął pracę w międzynarodowej firmie handlowej, a jego stanowisko wymagało częstych podróży do Ameryki Północnej i Południowej. Sue nie miała więc łatwo w domu, w którym szybko pojawiła się gromadka dzieciaków.
[ad=rectangle]
James Simon Wallis Hunt na nietuzinkową postać zapowiadał się będąc jeszcze w łonie matki i kopiąc z siłą niemal zwalającą z nóg. Gdy 29 sierpnia 1947 roku wydał wreszcie z siebie pierwszy krzyk, przypuszczenia kobiety sprawdziły się w stu procentach. - Był specyficznym maluchem, buntującym się już od pierwszego dnia po urodzeniu - wspomina Sue. Chłopczyk dzielnie stawiał czoła wszelkim przeciwnościom, które spotykał na swej drodze. Szybko opanował technikę wychodzenia z łóżeczka ze szczebelkami, a gdy miejsce do spania zostało zabezpieczone specjalną siatką, również sobie z nią poradził. Podczas spacerów mama bała się też przypinać syna pasami w wózku z uwagi na to, że mógłby się... powiesić. Taki był aktywny.
Huntowie początkowo zamieszkiwali w Cheam w hrabstwie Wielki Londyn, następnie przenieśli się do pobliskiego Sutton, by ostatecznie osiedlić się w leżącej nieopodal wsi Belmont. James nie był jedynym dzieckiem Sue oraz Wallisa. Chłopak miał o dwa lata starszą siostrę Sally i o dwa lata młodszego brata Petera, a później na świat przyszli jeszcze Timothy, David oraz Georgina. Sześcioro potomstwa to twardy orzech do zgryzienia. Z żadną z pociech małżonkowie nie mieli łatwo, lecz to pierworodny syn sprawiał im najwięcej problemów. - Rzeczywiście, to jego najtrudniej było nam wychować - opowiada Sue. - James był jedynym z naszych dzieci, które potrafiło krzyczeć przez całą noc bez powodu.
Dorosły Hunt należał do ludzi o dość trudnym charakterze. Takie rzeczy często jednak mają swój początek w dzieciństwie, a chłopak z Belmont jest potwierdzeniem tej tezy. James był indywidualistą i samotnikiem. Miał wręcz obsesję na punkcie robienia wszystkiego po swojemu, a o wszelkich konsekwencjach najchętniej przekonywał się na własnej skórze. Rodziców nie traktował jak życiowych przewodników, lecz jak złą władzę, przeciwko której trzeba walczyć. - Byłem naprawdę trudnym dzieckiem - przyznał po latach, a Sue i Wallis nie śmieli zaprotestować. Mały James zawsze musiał też dostać to, czego chciał. Zanim nauczył się mówić, wymuszał to nieustannym krzykiem, a z biegiem czasu do perfekcji opanował technikę słownego "przekonywania" rodziców. - Jego dążenie do uzyskania czegoś było jak dźwięk kapiącej wody, który w końcu doprowadza cię do szału - mówi pani Hunt. - Jeśli James czegoś chciał, zawsze to dostawał. Wiercił ci dziurę w brzuchu do upadłego i miało się wrażenie, że zawsze z tobą wygra.
Państwo Huntowie dorastali pod opieką surowych rodziców, wobec czego sami również nie wierzyli w bezstresowe wychowanie i za wszelką cenę starali się zdyscyplinować niesfornego szkraba. - On zawsze był przeciwko wszelkim autorytetom, ale my czuliśmy, że trzeba wyznaczyć jakieś granice - opowiada Wallis. - James chciał być we wszystkim o krok przed rówieśnikami. Jako wyjątkowe dziecko prawdopodobnie miał do tego prawo, ale my uważaliśmy, że nie należy dawać mu pełnej swobody. Małżonkowie nie stronili również od wymierzania kar. Gdy jako czterolatek James uderzył łopatą w głowę dwuletniego Petera, któremu lekarz musiał później założyć kilka szwów, dostał od ojca lanie. Innym razem podczas sprzeczki starszy z braci próbował użyć argumentu pięści, ale młodszy w porę się uchylił i cios wylądował w ścianie. Dłoń Jamesa znajdowała się w fatalnym stanie, a Sue ku przestrodze kazała mu jechać do szpitala autobusem.
Choć pierworodny syn Huntów był impulsywnym dzieckiem, to zazwyczaj złość bardzo szybko mu mijała. - Mama często powtarzała, że nigdy nie byłem mściwy, co jest przecież domeną ludzi, którzy zawsze chcą być we wszystkim najlepsi - opowiada. - Wkurzałem się, kiedy ktoś traktował mnie niesprawiedliwie i przyrzekałem, że się odegram, ale jako człowiek patrzący w przyszłość szybko przechodziłem nad tym do porządku dziennego. Nie lubiłem oglądać się za siebie.
Prawdziwe problemy wychowawcze z Jamesem zaczęły się, gdy chłopak tuż przed piątymi urodzinami został zapisany do klasy przedszkolnej w szkole Ambleside w Cheam. Do placówki tej uczęszczała też jego starsza siostra. Chłopiec każdego ranka z chęcią ubierał się do wyjścia, ale gdy tylko docierał u boku Sally pod bramę budynku, zaczynał się prawdziwy koszmar. James nienawidził siedzenia w klasie, podporządkowywania się poleceniom nauczycieli oraz wykonywania zadań wspólnie z innymi dziećmi. Już sama myśl o zajęciach działała na niego niczym płachta na byka, więc nikogo nie powinno dziwić, że Sally co jakiś czas była wzywana przez nauczycieli w celu uspokojenia nadpobudliwego brata. Nie mogło to jednak trwać w nieskończoność, więc gagatek został przeniesiony do szkoły Northlace w Sutton.
[nextpage]W nowej placówce mały Hunt również nie zabawił zbyt długo i jeszcze zanim skończył osiem lat, jego rodzice wysłali go do Westerleigh - szkoły z internatem, mającej swoją siedzibę w Hastings w hrabstwie East Sussex. Tam jednak również się nie zaaklimatyzował. Dopiero w wieku jedenastu lat nauczył się choć trochę słuchać starszych i mądrzejszych od siebie. Podczas wakacyjnego wyjazdu na pewną walijską farmę po raz pierwszy w życiu zasiadł za kierownicą pojazdu. Jego instruktorem był jeden z miejscowych pracowników, a James prowadził... traktor. Nauczył się nawet zmieniać biegi, lecz było to dla niego frustrujące, gdyż pedał sprzęgła w pojeździe wciskało się tak ciężko, że chłopiec nie potrafił tego zrobić do końca. Widząc entuzjazm u niesfornego dotąd dzieciaka, mężczyzna dawał mu również prowadzić na terenie farmy swojego starego rovera. Hunta ciągnęło do samochodów, wobec czego później Wallis i Sue podczas rodzinnych wycieczek często pozwalali mu kierować rodzinnym autem na krótkich odcinkach. Młodzieniec nie zdradzał jednak jakiegoś szczególnego talentu za kółkiem, ponieważ... nie chciał nadużywać zaufania rodziców. - Gdybym zaczął pokonywać zakręty na dwóch kołach, tylko bym sobie zaszkodził - mówi. - Dlatego naprawdę piekielne rzeczy robiłem po kryjomu.
W szkole James wiódł żywot samotnika, ale spełnienie odnajdywał w sporcie. Od rówieśników odróżniała go niesamowita wytrzymałość, determinacja oraz wola zwycięstwa. Przez dwa lata był bramkarzem drużyny krykieta i występował w pierwszej jedenastce, ale i tak wolał sporty indywidualne. Gdy miał dwanaście lat, zapisał się na turniej tenisowy dla chłopców do szesnastego roku życia i dotarł do samego finału, w którym został pokonany przez rywala starszego o cztery wiosny. Miał powód do wielkiej dumy, lecz skończyło się na poczuciu klęski i wielogodzinnym płaczu. - Dla niego liczyło się tylko zwycięstwo - opowiada Sue. - Chciał zawsze wygrywać, a jeśli to mu się nie udawało, rozpacz trwała dopóki nie zaczął koncentrować się na czymś innym.
[ad=rectangle]
Pomimo aktywności sportowej, Hunt zaczął palić papierosy jeszcze przed ukończeniem podstawówki. U rodziców zaplusował natomiast miłością do zwierząt, a w szczególności do ptaków. Pewnego dnia wrócił do domu pociągiem z Westerleigh, trzymając w ręce klatkę z Ritą - żółtą papużką falistą, którą podarowała mu babcia. To był początek wielkiej pasji. James w wolnym czasie budował klatki lęgowe, które umieścił na strychu, a w ogrodzie stworzył ptaszarnię. Niestety wszystko skończyło się wraz z przeprowadzką do nowego domu. Wtedy chłopak przerzucił swoją uwagę z latających stworzeń na... płeć przeciwną. Podkochiwał się najpierw w opiekunce z internatu, a potem w Australijce, która pracowała w domu Huntów jako au-pair. - Myślę, że on zawsze miał oko na dziewczyny, a dziewczyny też go uwielbiały - wspomina mama Jamesa. - Kręciło się ich mnóstwo wokół niego.
Młody casanova okazji do miłosnych podbojów musiał jednak szukać poza szkołą, gdyż jako trzynastolatek zaczął uczęszczać do męskiego Wellington College w hrabstwie Berkshire. Placówka ta ma swoją siedzibę w pobliżu Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst, więc Wallis i Sue wiązali nadzieje z tym, że ich pierworodny syn pójdzie w ślady ojca. James rzeczywiście rozważał taką ścieżkę kariery, po czym nagle zapragnął zostać... lekarzem. Zobaczył bowiem, że chirurg, który usuwał mu wyrostek robaczkowy, jeździ na co dzień rolls-roycem. Niechęć do nauki sprawiła jednak, że Hunt nie należał do prymusów. Na szczęście lata spędzone Wellington College wbrew pozorom nie poszły na marne, bo pobyt w placówce pozwolił choć trochę ukształtować trudny charakter Jamesa. Co ciekawe, szkoła ta stawiała na silną dyscyplinę, a jednocześnie Hunt nie odczuwał, żeby jego indywidualizm był tłamszony. - Moje motto w tamtym czasie brzmiało: "Nie lubię tego, ale to jest dobre dla mnie" - wspomina.
Nauka w Wellington College trwała pięć lat. Do szkoły uczęszczało siedmiuset pięćdziesięciu uczniów, a każdy pokój w internacie miał zaledwie dwa i pół metra kwadratowego powierzchni. W środku nie mieściło się więc nic poza łóżkiem i biurkiem, lecz przynajmniej można było liczyć na odrobinę prywatności od czasu do czasu. James nie cierpiał zajęć, więc w celu uniknięcia popołudniowych sesji lekcyjnych zapisał się do szkolnej orkiestry. Grał na trąbce i wychodziło mu to naprawdę dobrze, gdyż podczas koncertów powierzano mu partie solowe. Talent miał we krwi, bo jego młodsi bracia poszli w jego ślady: Pete grał na waltorni, Tim na klarnecie, a Dave na flecie. - Był jednym z najbardziej niezwykłych nastolatków, jakich miałem okazję spotkać - wspomina Nigel Davison, dyrektor muzyczny w Wellington College. - Prostolinijny i zawsze wiedział, co chce osiągnąć. Zawsze miał również wizję dojścia do celu, która często przeciwstawiała się ogólnie przyjętym schematom.
Gra na trąbce była dla młodego Hunta również formą relaksu, gdyż chłopak większość swojej energii poświęcał na aktywność sportową. Od poniedziałku do soboty grał w squasha, tenisa i rackets, a także biegał na przełaj. W każdym z tych sportów sukces zależy od indywidualnych umiejętności, ale dzieciaki i tak musiały trenować w grupie. James tego nienawidził i zawsze szukał wyjścia, żeby móc ćwiczyć po swojemu. W trakcie treningu potrafił schować się w krzakach na... szybkiego papierosa. Niechęć do działania zespołowego spowodowała również, że Hunt nie stworzył trwałej relacji z żadnym z kolegów ze szkoły. Poza nią miał natomiast tylko kilku przyjaciół płci męskiej, z których zresztą tylko część go rozumiała. Ta trójka to Chris Jones, John Richardson oraz Malcolm Wood. Dzięki nim ciągle zamknięty w sobie James stał się nieco bardziej towarzyski. - Zawsze był najlepszym sportowcem w naszej paczce, niezwykle konkurencyjnym - wspomina Jones, który występował w drużynie hokejowej pod dowództwem Wallisa Hunta. - Fantastycznie grał w squasha, ale gdy pierwszy raz poszedł na pole golfowe, nie radził sobie już tak dobrze, gdyż my wcześniej braliśmy lekcje, a on nie. Pożyczył kije od swojego dziadka i żądał pięciu lub sześciu uderzeń handicapu. Po pewnym czasie było jednak na odwrót.
Koniec części pierwszej. Kolejna już w najbliższy wtorek.
Bibliografia: Daily Mail, The Independent, Gerald Donaldson - James Hunt The Biography, bbc.com, espn.co.uk.