Łukasz Kuczera: Wygrał sport, przegra Hamilton? (komentarz)

Materiały prasowe / Red Bull / Lewis Hamilton i Valtteri Bottas
Materiały prasowe / Red Bull / Lewis Hamilton i Valtteri Bottas

Swego czasu kibice F1 znienawidzili ekipę Ferrari za "team orders". Polecenia zespołowe uznawano jako zachowanie sprzeczne z fair-play. W niedzielę z duchem sportu zachował się Mercedes. Jednak może to kosztować Lewisa Hamiltona tytuł mistrzowski.

Kibice Formuły 1 doskonale pamiętają wspólny okres startów Michaela Schumachera i Rubensa Barrichello w Ferrari. Brazylijczyk wiele razy musiał godzić się z rolą kierowcy numer dwa. Dochodziło do gorszących scen, gdy Barrichello zwalniał celowo dopiero na ostatnich metrach wyścigu, a później na podium Schumacher wskazywał na niego jako na zwycięzcę.

W F1 takie zachowanie jest jednak na porządku dziennym. W końcu to gra zespołowa i na pierwszym miejscu liczy się dobro ekipy. W Ferrari wiedzą o tym bardzo dobrze. Gdy już w ekipie nie było Schumachera, a rządził w niej Fernando Alonso, to Felipe Massa kilkukrotnie usłyszał "Fernando is faster than you". I musiał oddać Hiszpanowi pozycję, bo to on walczył o tytuł mistrzowski.

Obecnie nikt w Ferrari nie ukrywa, że numerem jeden jest Sebastian Vettel. To on wygrał w tym roku kilka wyścigów dla zespołu z Maranello, to on przewodzi mistrzostwom. I nawet nikt we włoskim teamie nie pomyślał, aby w Grand Prix Węgier "poświęcić" Niemca na rzecz Kimiego Raikkonena. Vettel od startu jechał uszkodzonym samochodem, miał wolniejsze tempo, ale w kontekście mistrzostw ważne było, aby dojechał do mety jako pierwszy. Raikkonen mógł się irytować, złościć, wkurzać. Ferrari musiało podjąć ryzyko, że Fin straci swoje miejsce na rzecz któregoś z kierowców Mercedesa. I to się opłaciło, bo ostatecznie zgarnęło na Hungaroringu dublet.

W zespole z Brackley byliśmy świadkami podobnej strategii. Valtteri Bottas łatwo oddał pozycję Lewisowi Hamiltonowi. Komunikat przez radio, że Brytyjczyk ma pięć okrążeń, aby spróbować dogonić i wyprzedzić Raikkonena brzmiał śmiesznie. Bo już nieraz w tym sezonie dochodziło do sytuacji, w których było widać, że Bottas jest kierowcą numer dwa w Mercedesie. To Hamilton jest kandydatem do tytułu i jemu "należy się" wyższa pozycja. Na potwierdzenie tych słów Hamilton po pięciu okrążeniach... dostał kolejne pięć okrążeń, aby zbliżyć się do Ferrari.

ZOBACZ WIDEO Czesław Lang o kraksie: Nikomu nic się nie stało (WIDEO)

I nagle przed metą stało się coś dziwnego. Hamilton na ostatnim okrążeniu zwolnił i przepuścił Bottasa, pilnując równocześnie, aby sytuacji nie wykorzystał piąty w stawce Max Verstappen. To coś niebywałego. Trzykrotny mistrz świata postąpił fair-play. Dotrzymał słowa, ale też stracił na tym trzy punkty. W Mercedesie najwidoczniej uznali, że w drugiej części sezonu ich przewaga nad Ferrari będzie rosnąć. Na tyle, że Hamilton odrobi stratę i na zakończenie rywalizacji wyprzedzi Vettela o więcej niż trzy punkty.

A jeśli tak nie będzie? Hamilton i Mercedes będą pluć sobie w brodę, jeśli po ostatnim wyścigu w Abu Zabi ich strata do Vettela wyniesie mniej niż trzy punkty. Będzie to jeden z bardziej kuriozalnie straconych tytułów w historii F1. Jednak na razie nie ma co wybiegać w przyszłość. W niedzielę na Hungaroringu wygrał sport i za to należy się szacunek Hamiltonowi oraz Mercedesowi.

Warto przy tym zwrócić uwagę, że Hamiltonowi we własnej ekipie rośnie groźny konkurent do tytułu. Bottas po raz kolejny dojechał do mety przed Brytyjczykiem. W klasyfikacji dzieli ich tylko 19 punktów. Czy następnym razem, w podobnej sytuacji, trzykrotny mistrz świata przepuści Fina? Czy nie będzie się obawiać, że po raz kolejny straci tytuł na rzecz kolegi z ekipy, jak było to w przypadku sezonu 2016 i Nico Rosberga? Jedno jest pewne. Po przerwie wakacyjnej w F1 czeka nas świetne ściganie.

Łukasz Kuczera

Komentarze (0)