Nieegalitarny świat Formuły 1. Jedni zarabiają krocie, drudzy dokładają do startów

Materiały prasowe / Williams Martini Racing / Na zdjęciu: bolid Williamsa w garażu
Materiały prasowe / Williams Martini Racing / Na zdjęciu: bolid Williamsa w garażu

Siergiej Sirotkin ma wnieść do budżetu Williamsa ponad 15 mln euro. Robert Kubica oferował Brytyjczykom ok. 8 mln euro. Czy to oznacza, że kierowcy nie zarabiają na startach w F1? Zarabiają i to bardzo dużo, choć nie wszyscy.

Formuła 1 nie jest egalitarna

Rozwarstwienie w świecie Formuła 1 jest ogromne, co już przedstawiliśmy w rankingu efektywności F1. W królowej motorsportu najwięksi potrafią wydać ponad 400 mln euro rocznie, podczas gdy najmniejsi muszą przeżyć sezon za ledwo 100 mln euro. Spory procent tych kwot przeznaczany jest na pensje kierowców. Tutaj też różnice są spore. Najlepsi potrafią inkasować ok. 40 mln euro rocznie, podczas gdy najsłabsi dostają "drobne" w postaci kilkuset tysięcy euro.

Tajne przez poufne

Kwestie kontraktowe są pilnie strzeżone w świecie F1. Żaden z kierowców oficjalnie nie przyzna się ile wynoszą stawki w jego kontrakcie. Umowy posiadają też wiele klauzul i bonusów. Zdobycie odpowiedniej liczby podiów wiąże się z otrzymaniem premii, podobnie jest w przypadku wygrania wyścigów. Wszystko zależy od kierowcy i zespołu. Inaczej premiowane jest zwycięstwo w dominującym w stawce Mercedesie, a inaczej w zamykającym stawkę Sauberze.

Pensje kierowców budzą nie lada emocje, dlatego też co jakiś czas dochodzi do przecieków do prasy. Gdy latem Sebastian Vettel podpisywał nową umowę w Ferrari, włoskie media donosiły, że trzyletni kontrakt wart jest 120 mln euro. Oznacza to, że Niemiec za jeden sezon inkasuje w ekipie z Maranello 40 mln euro. Obok Lewisa Hamiltona czyni go to najlepiej zarabiającym kierowcą w stawce.

Brytyjczyk, który w ostatnich czterech sezonach zdobywał trzy tytuły mistrzowskie, jest właśnie w trakcie negocjowania nowych warunków z Mercedesem. Jego umowa wygasa wraz z końcem sezonu 2018. Należy oczekiwać, że 33-latek nie zadowoli się pensją na obecnym pułapie i będzie żądać podwyżki. Jak dużej? O tym przekonają się w siedzibie zespołu w Brackley.

Casus Fernando Alonso

Ciekawy jest przypadek Fernando Alonso. Hiszpan od trzech lat narzekał na silniki Hondy i notował kiepskie wyniki w barwach McLarena, ale ani myślał odchodzić z ekipy z Woking. Powód jest prozaiczny - pieniądze. Trzyletnia umowa kierowcy z Oviedo również gwarantowała mu ok. 40 mln euro za sezon. W tym ok. 10 mln euro pokrywane było z kont japońskiego producenta.

Gdy latem szefowie Williamsa zaczęli marzyć o ściągnięciu do siebie dwukrotnego mistrza świata, szybko odeszli od tego pomysłu. Zdali sobie sprawę z tego, że nie będą w stanie pokryć kosztów kontraktu 36-latka. Wysokość jego kontraktu powoduje, że poniekąd Alonso był skazany na pozostanie w McLarenie na kolejny rok.

ZOBACZ WIDEO "Damy z siebie wszystko" #9. Łukasz Wachowski: Jest szereg aspektów, nad którymi trzeba się pochylić

Hiszpan przedłużył umowę z zespołem, choć ten rozwiązał umowę z Hondą na dostawę silników i stracił w ten sposób jednego z głównych sponsorów. Nie jest tajemnicą, że przez kilka tygodni księgowi w Woking ciężko pracowali nad tym, aby spiąć budżet i znaleźć środki na pensję Alonso. To się udało. McLaren miał pozyskać kilku nowych sponsorów, których oficjalnie ma przedstawić przed startem nowego sezonu. Brytyjczycy liczą też, że dzięki lepszym silnikom Renault poprawią swoje notowania w F1, a to przełoży się na większe wpływy do budżetu.

Bez sentymentów wewnątrz zespołów

O ile różnicy pomiędzy kontraktami w Ferrari i Sauberze nie zaskakują, o tyle nawet wewnątrz samych zespołów potrafią być one ogromne. Sebastian Vettel dostał w Ferrari umowę wartą rocznie 40 mln euro, podczas gdy Kimi Raikkonen może liczyć na ok. 10 mln euro podstawy i 7 mln euro zmiennych. Są one uzależnione od wyników uzyskiwanych przez Fina na torze. Na pocieszenie dla "Icemana", gdy w 2009 roku był on w czołowej formie, jego kontrakt z włoskim zespołem był wart ok. 45 mln euro.

Podobnie jest w Mercedesie. Lewis Hamilton dostaje przelew o wartości 40 mln euro, a Valtteri Bottas może liczyć na ok. 8,5 mln euro. Fin i tak ma powody do zadowolenia, bo po niespodziewanym transferze do ekipy z Brackley jego zarobki w F1 zwiększyły się dwukrotnie. Wcześniej w Williamsie otrzymywał on ok. 3,5 mln euro.

Co z pay-driverami?

Jeszcze gorzej wygląda sytuacja w mniejszych zespołach, które nie dość że wypłacają kontrakty o równowartości kilkuset tysięcy euro, to jeszcze oczekują od swoich zawodników dostarczenia sponsorów. Sergio Perez w Force India zarabia ok. 2,5 mln euro, podczas gdy związane z nim firmy z Meksyku wnoszą do budżetu hinduskiej ekipy kwotę kilkakrotnie większą.

Niecodzienna sytuacja jest też sytuacja w Williamsie. Majątek ojca Lance'a Strolla liczony jest w miliardach, więc może on sobie pozwolić na finansowanie kariery syna. Efekt jest taki, że nie dość iż Kanadyjczyk wpłacił na konta Brytyjczyków ponad 30 mln euro, to jeszcze jego syn najprawdopodobniej nie otrzymał od zespołu ani centa. Stroll finansował też specjalny program testowy syna, w ramach którego zakupił kilka dodatkowych silników od Mercedesa w starszej specyfikacji i wynajmował tory w kilku miejscach, aby Lance mógł szybciej dopasować się do realiów F1.

Niewykluczone, że na podobnej zasadzie w Williamsie funkcjonować będzie Siergiej Sirotkin, który obecnie jest bliski podpisania umowy z zespołem z Grove. SMP, firma wspierająca 22-latka, miała zapewnić Brytyjczykom ponad 15 mln euro za sezon startów Rosjanina. I tym pokonał on Roberta Kubicę w walce o fotel w brytyjskim teamie. Polak zdobył pakiet sponsorski na poziomie ok. 8 mln euro.

Czy to ma sens?

Jeśli kierowca musi zapewnić zespołowi wsparcie na poziomie kilku milionów euro, a sam w zamian otrzymuje niewielki procent tej kwoty, to rodzi pytanie o sens takiego funkcjonowania w F1. Warto jednak pamiętać, że królowa motorsportu wciąż cieszy się ogromnym zainteresowaniem na całym świecie. Transmisje na żywo w wielu krajach, dziesiątki tysięcy kibiców na trybunach. Dla wielu firm to świetne okno wystawowe.

Dlatego takie przedsiębiorstwa jak Telmex czy Claro (związane z Perezem) chętnie promują się poprzez F1 i przedstawiają swoje loga na samochodach Force India. Czy któryś z Polaków usłyszałby o banku SMP, gdyby nie ostatnie wydarzenia wokół Sirotkina i sytuacji w Williamsie? Najprawdopodobniej nie. Nic zatem dziwnego, że polski Lotos był skłonny dorzucać się do startów Kubicy w F1. Zwiększyłoby to prestiż marki, która mogłaby się ustawić w jednym szeregu obok takich firm jak BP, Petronas czy Shell, które również obecne są w tej dyscyplinie.

Druga strona medalu jest taka, że trzeba mieć niesamowity talent (albo szczęście), aby wskoczyć od razu do czołowego zespołu F1. Tak było chociażby w przypadku Hamiltona, który debiutował w McLarenie, gdy ten należał do ścisłej czołówki. W innym przypadku młodym pozostaje przedzierać się przez słabsze ekipy. Dziś tacy kierowcy jak Stroll czy Sirotkin godzą się na rolę "pay-driverów" w nadziei, że ich talent rozwinie się i w przyszłości trafią do lepszych zespołów. Tam będą mogli nie tylko walczyć o tytuły, ale też inkasować milionowe pensje.

Czy wtedy niektóre firmy zrezygnują z ich wspierania? Nie. Gdy Alonso w 2010 roku dołączał do Ferrari, przyniósł z sobą firmę Santander. Hiszpański bank uznał, że F1 to świetna forma promocji i przez kilka gościł na czerwonych samochodach z Maranello, bo chciał być kojarzony z dwukrotnym mistrzem świata i najstarszym zespołem w historii królowej motorsportu.

Komentarze (0)