Siedem lat od wypadku Roberta Kubicy. Ubezpieczenia w motorsporcie nie są regułą

Newspix / MATEO/IVG.IT/NEWSPIX.PL / Na zdjęciu: samochód Roberta Kubicy po wypadku
Newspix / MATEO/IVG.IT/NEWSPIX.PL / Na zdjęciu: samochód Roberta Kubicy po wypadku

Właśnie mija siedem lat od wypadku Roberta Kubicy, który przerwał na długi czas karierę Polaka w F1. Kubica w momencie zdarzenia miał wykupione ubezpieczenie, co pomogło mu w późniejszym okresie. W motorsporcie polisy nie są jednak obowiązkowe.

W tym artykule dowiesz się o:

[b]

Wypadek Roberta Kubicy[/b]

Wydarzenia z 6 lutego 2011 wstrząsnęły kibicami w Polsce. Tego dnia Robert Kubica rywalizował w mało ważnym rajdzie Ronde di Andora. Impreza odbywała się krótko po tym, jak Polak wykręcił najlepszy czas podczas przedsezonowych testów Formuły 1 w Walencji. Pokazał tym samym, że samochód stworzony pod niego przez ekipę Lotus-Renault daje mu szansę walki o czołowe pozycje.

Los chciał jednak inaczej. Kubica na trasie rajdu popełnił drobny, ale kosztowny błąd. Uderzył w barierkę, która przebiła karoserię prowadzonej przez niego Skody Fabii S2000. Uszkodzeniu uległa prawa część ciała krakowianina. Początkowo lekarze brali pod uwagę nawet amputację prawego ramienia. Kierowca przeszedł szereg operacji, zanim odzyskał część sprawności.

Kubica próbę powrotu do F1, choć znacznie wcześniej można było go oglądać w WRC, podjął po ponad sześciu latach. W zeszłym sezonie testował samochody Renault i Williams, ostatecznie zostając kierowcą rezerwowym w brytyjskiej ekipie.

Nie jest jednak tajemnicą, że trudnym tematem w negocjacjach była kwestia polisy ubezpieczeniowej 33-latka. Jak się okazało, Polak w momencie wypadku posiadał ubezpieczenie i została mu wypłacona pokaźna kwota ze względu na trwałą niezdolność do rywalizacji w F1. Powrót do królowej motorsportu w roli etatowego kierowcy wiązałby się z oddaniem części kwoty ubezpieczycielowi.

Ryzyko a kwestia kontraktów

W dawnych latach wypadki śmiertelne w Formule 1 były na porządku dziennym. Ginęli też kibice, trafiani resztkami samochodów i odpadającymi kołami. Musiało minąć sporo czasu, aby FIA wyciągnęła wnioski z tych wydarzeń i zaczęła pracować nad kwestią bezpieczeństwa. Przez długi okres ostatnim śmiertelnym wypadkiem w F1 był ten Ayrtona Senny, do którego doszło w 1994 roku.

ZOBACZ WIDEO Robert Kubica wraca do F1. "W Polsce treningi mogą mieć więcej widzów, niż wyścigi"

O tym, że ciągle należy pracować nad kwestią bezpieczeństwa i infrastrukturą torów przypomniał władzom królowej motorsportu, jak i samym kierowcom, incydent z udziałem Julesa Bianchiego. W trakcie Grand Prix Japonii w 2014 roku francuski kierowca uderzył w znajdujący się na poboczu dźwig. Doznał poważnych obrażeń głowy, w wyniku których znajdował się w śpiączce w stanie krytycznym. Zmarł po kilku miesiącach.

Do wypadku Bianchiego doszło w czasach, gdy F1 wie jak sobie radzić z takimi sytuacjami od strony prawnej. W kontraktach kierowców znajdują się specjalne klauzule dotyczące ryzyka. Zawodnik, podpisując je, ma świadomość z czym wiąże się rywalizacja w motorsporcie. Dzięki temu zrzeka się praw do jakiegokolwiek odszkodowania od ekipy w przypadku jakiegoś feralnego zdarzenia. Działa to w dwie strony. Również zespół nie może pociągnąć kierowcy do odpowiedzialności za chociażby rozbicie pojazdu.

Wyjątkiem od tej sytuacji jest, gdy kontuzja kierowcy albo jego śmierć wynikają z zaniedbań zespołu lub osoby trzeciej. To o tyle ważne, że w kontekście Bianchiego jego bliscy mają pretensje o znajdujący się na poboczu dźwig, który w tamtym momencie pomagał w posprzątaniu toru po wypadku Adriana Sutila.

Prekursor Bobby Allison

Jednym z pierwszych, który apelował do kierowców o posiadanie ubezpieczeń, był Bobby Allison. Amerykański kierowca zawiązał sojusz z jednym z agentów ubezpieczeniowych. Przy okazji wizyt na wyścigach oferował polisy kierowcom, których koszt był niewielki, średnio ok. 100 dolarów za wyścig. Allison chciał też pomagać młodszym zawodnikom, stąd jeździł po kraju również na mniejsze zawody. Odzew był jednak niewielki. - Większość z nich wolała poświęcić stówę na nową oponę - wspominał po latach Allison.

On sam miał sporo szczęścia. W 1988 roku przeżył fatalny wypadek na pierwszym okrążeniu wyścigu Miller High Life 500. Uderzył głową w bandę i był przytomny, ale po chwili w bok jego samochodu uderzył inny kierowca. Allison niemal zginął, trafił do miejscowego szpitala, gdzie początkowo uznano go za zmarłego.

Allison był przez pewien czas w stanie wegetatywnym, a jego rehabilitacja zajęła sporo czasu. Dzięki posiadanej polisie ubezpieczeniowej, Amerykanin miał jednak środki na jej opłacenie.

Polisy ubezpieczeniowe

Świadomość skutków wypadku, a nawet możliwość odniesienia śmierci, sprawiły, że obecnie większość kierowców w F1 posiada polisy ubezpieczeniowe. Zespół zatrudnia jednak zawodnika jako niezależnego pracownika, więc to on decyduje o tym, czy zapewni sobie dodatkową ochronę i jakie będą jej warunki.

Niestety, bardzo rzadko zespoły uczestniczą w partycypacji kosztów takiej polisy. Czasem pomoc w tym temacie oferuje sponsor. Tak było chociażby w przypadku Fernando Alonso, gdy ten był wspierany przez firmę Santander. Ekipy posiadają jedynie ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej dla swoich kierowców. To zabezpieczenie na wypadek, gdyby coś stało się osobom postronnym.

W większości przypadków polisy ubezpieczeniowe dotyczą stricte sytuacji związanych z F1. Jeśli kierowca spędza wolny czas na nurkowaniu czy skokach na bungee, a wydarzy się jakiś wypadek, nie otrzyma z tego tytułu żadnego odszkodowania.
Problemem F1 jest fakt, że coraz częściej szansę występów w niej otrzymują młodzi kierowcy, będący pay-driverami. Wymaga się od nich, aby przynieśli z sobą sponsora, który wpłaci środki do budżetu zespołu. Równocześnie spora część z nich nie ma pieniędzy na sfinansowanie sobie ubezpieczenia.

Pomocne w tym względzie są akademie talentów, założone przez czołowe ekipy F1. Wspierają one kierowców na różnych płaszczyznach. Z jednej strony zapewniają im kontrakty w niższych seriach wyścigowych i obozy szkoleniowe, ale pomagają również finansowo. Dotyczy to też kwestii ubezpieczeń.

Gdy dojdzie do wypadku

Ubezpieczyciel wkracza do akcji w momencie wypadku kierowcy i stwierdzenia u niego tymczasowej lub stałej niezdolności do rywalizacji w motorsporcie. Za przykład znów może posłużyć Alonso. W 2016 roku Hiszpan przeżył fatalny wypadek w Australii. Przeciążenie w jego samochodzie miało wtedy siłę aż 46 G.

Kierowca McLarena miał szczęście i przeżył ten wypadek, choć doznał m. in. złamania żebra. Z tego powodu opuścił późniejsze Grand Prix Bahrajnu. Ubezpieczyciel wypłacił mu z tego tytułu rekompensatę, która wysokością odpowiadała zarobkom za start w jednym wyścigu. Wysokość odszkodowania była obliczana na podstawie pensji Hiszpana z wcześniejszego sezonu.

Rzadziej zdarza się, by firmy ubezpieczeniowe wypłacały środki za trwałą niezdolność do startów w F1. Tak się jednak stało u Kubicy. W tym przypadku ubezpieczyciel zobowiązany jest do wypłacenia danej kwoty ryczałtem. Jej wysokość zależy od kilku składników. Zaliczamy do nich wysokość kontraktu kierowcy i perspektywy na kolejne lata w F1. Są to kwestie indywidualne, które są negocjowane przez obie strony.

W większości przypadków wypłacenie odszkodowania za niezdolność do startów w F1 nie jest równoznaczna z zakazem jazdy w innych kategoriach. Świadczą o tym najlepiej losy Martina Donnelly'ego, który zakończył karierę wskutek fatalnego wypadku w hiszpańskim Jerez w sezonie 1990. Brytyjczyk był w stanie wrócić jednak do sporadycznych występów. Brał udział m. in. w wyścigach długodystansowych. W momencie wypadku Donnelly miał 26 lat. Ubezpieczyciel wypłacił mu wtedy odszkodowanie wysokości 200 tys. funtów.

W MotoGP jeszcze gorzej

Znacznie gorzej prezentuje się sytuacja z ubezpieczeniami w MotoGP, gdzie motocykliści ponoszą znacznie większe ryzyko związane ze startami. W motocyklowych mistrzostwach świata poziom bezpieczeństwa w ostatnich latach również znacząco wzrósł, ale nie zmienia to faktu, że w momencie wypadku zawodnik nie ma do dyspozycji stref zgniotu i dobrze zabezpieczonego kokpitu. Co więcej, może zostać trafiony własną maszyną i ponieść śmierć na miejscu, o czy najlepiej świadczy wypadek Luisa Saloma z 2016 roku.

W MotoGP zarobki zawodników są znacznie mniejsze niż w F1, przez co część motocyklistów nie posiada ubezpieczeń. Do myślenia daje ostatni przypadek Jonasa Folgera. Niemiec w połowie stycznia ogłosił, że nie będzie startować w tym roku, bo nie uporał się ze skutkami zespołu Gilberta. To choroba, która powoduje ciągłe zmęczenie organizmu i utrudnia codzienne funkcjonowanie, nie mówiąc o poważnej rywalizacji w motorsporcie.

Niemiecki motocyklista został zwolniony z kontraktu przez Monster Yamaha Tech3, a to jest równoznaczne z tym, że nie otrzyma od francuskiego zespołu ani jednego euro. Ubezpieczenie rozwiązałoby problem związany z tym faktem.

Komentarze (0)